Polska jazda po bandzie ma ten urok, że z każdym tygodniem przybywa atrakcji. Skoro balansujemy na krawędzi kryzysów: energetycznego, migracyjnego oraz inflacyjnego, warto dorzucić kolejny. Po czwartkowym orzeczeniu Trybunału Konstytucyjnego mówiącym, że niektóre przepisy Traktatu o Unii Europejskiej nie są zgodne z polską Konstytucją, nieuchronnie czeka nas kryzys w relacjach z Komisją Europejską i kluczowymi stolicami zachodu kontynentu. Muszą one spróbować spacyfikować precedens wynikający z orzeczenia polskiego Trybunału. Oznacza on bowiem, że wyroki TSUE będą w III RP traktowane uznaniowo. Jeśli podobna wygoda zamarzy się innym (już zdążył obiecać analogiczne rozwiązanie Francuzom Eric Zemmour, wyrastający na najpoważniejszego konkurenta Macrona w wyborach prezydenckich), to zacznie się rozsadzanie Unii od środka. Jednak w bliższej perspektywie ważniejsze dla nas pozostaje, co suma nadciągających kryzysów może przynieść III RP. Otóż jako coraz bardziej prawdopodobna ich konsekwencja jawi się... wymiana elit.
Wymiana elit nieuchronna?
Wyjaśnienie, jak wiąże się to z wyżej wymienionymi kryzysami, wymaga nieco skomplikowanej opowieści. Zaczynając od początku. Każde istniejące trochę dłużej państwo doświadczyło w swej historii "wymiany elit". To samo tyczy się narodu bez państwa, plemienia lub grupy ludzi tworzących wspólnotę.
Oto przez długi okres w danej zbiorowości dominuje jedna grupa. Z racji posiadanej władzy, zasobów finansowych, urodzeni, koneksji, wykształcenia etc. jej członkowie wskazują reszcie obywateli, co jest właściwe, a co nie. Określają dopuszczalne idee, wytyczają kierunki w polityce, ekonomi, a także kulturze. Jednocześnie dbają, żeby ich potomstwo pozostało w elicie. W każdy pokoleniu do tej grupy potrafią dołączyć osoby spoza niej, wykazujące się atrakcyjnymi talentami lub nieprzeciętnym umysłem. Jednak liczebność nowych naborów nie bywa duża. Poza tym nowi muszą przyjąć za własne reguły obwiązujące w elicie. Jeśli je odrzucą, to sami zostaną odrzuceni. Ten stan równowagi, umacniany niegdyś przez dominującą religię, dziś przez ideologię, może trwać długo. Zupełnie nie przeszkadza w tym demokracja. Wybory są uczciwe, panują rządy prawa oraz wolność słowa, mimo to przy władzy jest wciąż ta sama elita. Spiera się ona miedzy sobą, dbając o trzymanie się obowiązujących od dawna reguł i idei. Wyborcy rozstrzygają natomiast, jakie niuanse z tego sporu są im najbliżej. Wszystko pozostaje jasne i bezpieczne. Aż nagle stary porządek pryska i nadchodzi zmiana. Bywa ona jak wielka fala, która wynosi na szczyty zupełnie nowych ludzi. Oni stają się zaczynem kolejnej elity. Towarzyszy temu promowanie zupełnie innych niż dotychczas idei, co przekłada się na wszystkie elementy codzienności.
W Europie z grubsza można wyróżnić trzy modele "wymiany elit", nazwijmy je: angielskim, francuskim oraz polskim. Pierwszy z nich jest płynny i rozłożony na dekady. Po wiekach dominacji angielska arystokracja ze wstrętem obserwowała, jak za sprawą rewolucji przemysłowej bogatsza od niej staje się burżuazja. Ta zaś dzięki pracowitości, ambicji i dbałości o kształcenie dzieci stopniowo zaczęła dominować nad starą elitą. Wówczas arystokraci, mimo poczucia wyższości, godzili się na układanie z nowobogackimi, włącznie z koligaceniem się potomstwa. Dzieci lordów wnosiły do małżeństwa szlachecki tytuł, pociechy fabrykantów pieniądze. Tak na początku XIX w. Wielka Brytania doświadczył bez większych wstrząsów wymiany elit.
W modelu francuskim wielką falą okazał się kryzys monarchii absolutnej. Pogłębiały go fatalne rządy dwóch kolejnych monarchów, krach ekonomiczny, groźba głodu. Przyniosło to w połowie lipca 1789 r. rozruchy w Paryżu, aż wzburzony tłum zdobył Bastylię. Na tę, wznoszącą się falę wskoczyli prawnicy i dziennikarze. Monarchia absolutna dała im możność zdobycia dobrego wykształcenia, lecz wszelkie profity zabezpieczała dla szlachty i kleru. Stare elity gardziły ambitnymi, lecz klepiącymi biedę adwokatami i żurnalistami, choć ci górowali nad arystokracją intelektualnie. Zademonstrowali to podczas bunt ludu, wykorzystując go do przejęcia władzy we Francji. Potem wymiana elit przebiegła błyskawicznie. Te stare skrócono o głowę przy użyciu gilotyny.
Polski model bywało, że przypominał francuski z tą różnicą, że wymiany dokonywały siły zewnętrzne. Pierwszy raz, gdy Katarzyna II postanowiła, iż nowym królem Rzeczpospolitej zostanie jej były kochanek Stanisław Poniatowski. Kolejnych wymian Rosja dokonywała cyklicznie, przy okazji powstań i wojen. Dopiero, co uformowana polska elita ginęła, trafiała na zesłanie lub uciekała za granicę. Jej miejsce w kraju zajmowali nowi ludzie. Ostatnią "transformację" tego typu w Polsce przeprowadziły ZSRR i III Rzesza podczas II wojny światowej i zaraz po niej. Na takim tle niezwykle miło prezentuje się to, co wydarzyło się po roku 1989. Wówczas niemal w angielskim stylu komunistyczne elity zgodziły się na kompromis z głównym nurtem elit opozycyjnych. Przyniósł on ukształtowanie się naszej obecnej elity. Złe czasy dla niej zaczęły się w 2015 r., kiedy władzę przejęło Prawo i Sprawiedliwość, a Jarosław Kaczyński postawił sobie za cele przeformatowanie tej grupy wedle własnego wyobrażenia.
Minęło sześć lat i z planów tych wychynęła nie elita skupiona wokół obozu władzy, lecz uzależniona od oferowanych profitów klasa próżniacza. To dziewiętnastowieczne określenie idealnie opisuje tłum osób żyjących z transferu pieniędzy, przepływających do ich kieszeni przez posady w spółkach Skarbu Państwa igranty dla fundacji. Tyle tylko, że elita, by nią być, musi wykazywać się zdolnościami intelektualnymi i twórczymi, inaczej nie pociągnie za sobą reszty ludzi. Gdyby nagle PiS straciło władzę, jedynym, co zostałoby po owej klasie próżniaczej, to długo unoszący się w powietrzu kwik rozpaczy. Natomiast elita byłaby nadal ta sama, jaka uformowała się po 1989 r.
Kumulacja kryzysów
Ten stan rzeczy może jednak ulec radykalnej zmianie za sprawą wspomnianej kumulacji kryzysów. Przy czym kluczowym jest migracyjny.
Inflację można próbować ograniczać działaniami NBP. Przed niedoborami prądu w sieci ratuje jego import oraz podwyżki cen, które obniżą konsumpcję. Jeśli po orzeczeniu TK kontrreakcje Komisji Europejskiej okażą się zbyt dotkliwe dla polskiej strony, zawsze można zlikwidować Izbę Dyscyplinarną Sądu Najwyższego oraz "zapominać" przez kolejne lata o opublikowaniu orzeczenie Trybunału. Słowem, rząd posiada narzędzia do redukowania skutków tych kryzysów i może manewrować. Zupełnie inaczej prezentuje się to w odniesieniu do naporu migrantów na wschodnią granicę.
Jeśli codziennie próbuje się przedrzeć na polską stronę kilkaset osób, Straż Graniczna i wspierające ją służby radzą sobie. Jednak załóżmy zwiększenie tego tłumu do kilkunastu lub nawet kilkudziesięciu tysięcy ludzi dziennie. Od strony technicznej i logistycznej przerzucenie nawet miliona migrantów w ciągu pół roku z obszaru Afryki i Bliskiego Wschodu na Białoruś, a następnie skumulowanie ich nad polską granicą, jest do zrobienia. Chętnych, by skorzystać z tej możliwości i z naddatkiem opłacić swą podróż, nie zabraknie. Jedyne, co niezbędne, to wola Łukaszenki do podjęcia przez Białoruś ryzyka operacji na większą skalę niż obecnie oraz uzyskanie przy niej bezpośredniego wsparcia Rosji.
Po drugiej stronie długiej granicy Polska pozostaje bardzo osamotniona. Do tej pory nie pozyskała nawet dodatkowej pomocy od innych krajów UE. Konflikt z unijnymi instytucjami i nieuchronny z Berlinem z powodu orzeczenia TK to osamotnienie pogłębia.
Wyobraźmy sobie zatem taki moment (może niedługo, a może na wiosnę), że pomimo rozpaczliwych wysiłków Straży Granicznej, policji i wojska następują codzienne przedarcia się przez granicę wielu tysięcy migrantów. Łatwo zgadnąć, że Niemcy nie zareagują, jak za czasów Angeli Merkel, lecz błyskawicznie zamkną i uszczelnią własną granicę zachodnią. Migrantów nie da się już wypchać na Białoruś, a za Odrę też się nie przedostaną. Zaczną się więc kumulować w Polsce. Gdy słyszy się opowieści o wdrażaniu procedur rozpatrywania wniosków o azyl, a następnie deportowaniu osób, które się do tego nie kwalifikują, należy zauważyć, iż da się je realizować w przypadku kilku tysięcy chętnych. Gdy jest ich kilkaset tysięcy, wówczas pozostają już tylko wielkie obozy, gdzie migranci są przechowywani latami. Deportacje są bowiem trudne i kosztowne, a kraje docelowe żądają haraczy za nieprzeszkadzanie.
Pretekst do rozgrywki wewnętrznej
Tu docieramy do sedna sprawy, czyli wymiany elit w Polsce. Kryzys graniczny, choć jest zagrożeniem zewnętrznym, stał się (jak to od dawna bywa normą w III RP) pretekstem do rozgrywki wewnętrznej. Obóz władzy z radością samotnie broni granicy, ciesząc się z rosnących w sondażach słupków poparcia. Część opozycji początkowo koniecznie chciała nieść pomoc migrantom. Aż Donald Tusk zorientował się, jak jest to samobójcza strategia, i przywołał do porządku swych najmniej rozgarniętych umysłowo podwładnych. Jednakże nie podziałało to otrzeźwiająco na elity III RP, a także najbliższe im media. Teraz można już dostrzec, jak głęboka przepaść tworzy się właśnie miedzy elitą a ludem. Im więcej ta pierwsza mówi o humanitaryzmie i otoczeniu troską uchodźców, tym większą wrogość wzbudza. Odpowiedzią na epatowanie opowieściami o uchodźcach umierających na granicy, krzywdzonych dzieciach, okrucieństwie polskiej Straży Granicznej, nie jest współczucie. Coraz częstszą rekcją są prawdziwe fajerwerki nienawiści. Ich siła wynika z autentycznego lęku przed zagrożeniem.
Polska od końca lat 90. jest niespotykanie bezpiecznym krajem – bez zamachów terrorystycznych, bez zamieszek w dzielnicach nędzy, częstych strzelanin, wysokiej przestępczości. Owe luksusy, w połączeniu ze świadomością, iż gdzie indziej są już niedostępne, sprawiają, że ludzie łatwo zaczynają się bać utraty bezpieczeństwa. Tymczasem elity III RP usilnie domagają się od nich, żeby zaryzykowali akt poświęcenia w imię solidarności z obcymi.
Jeśli więc doszłoby do przełamania granicy na wschodzie, to one już zgłosiły się na ochotnika, żeby wziąć na siebie de facto winę za to, że dotychczasowe lęki nabrały namacalnych kształtów. Fakt, iż wszystko organizuje białoruski dyktator (być może przy wsparciu Kremla) nie stanowi dla nikogo tajemnicy. Jednak Łukaszenka rezyduje daleko i poza zasięgiem gniewu przeciętnego Polska. Elity III RP są na wyciągnięcie ręki.
Jednocześnie pękniecie granicy będzie największą z kompromitacji obecnego obozu władzy. Tym większą, że nawet jego elektorat zacznie dostrzegać, jak bardzo Polska stała się osamotniona i bezbronna. W takich sytuacjach wzrost strachu i gniewu tubylców bywa wprost proporcjonalny do przyrostu liczby obcych. Natomiast kryzysy - inflacyjny i energetyczny - stanowią dobre turbodoładowanie.
Wszystko to otwiera piękne "okno możliwości". Należy bowiem pamiętać, że nie lud wybiera sobie nowe elity. One kreują się same, korzystając z tego, że ludzie mają serdecznie dość dotychczasowych. Kreacja przebiega na modłę angielską lub francuską, ale tak czy inaczej stara elita (o ile nadal pozostaje żywa) ląduje na marginesie. Państwo zaś doświadcza ogromnych zmian.
Rzeczą nadzwyczaj żałosną byłoby, gdyby w Polsce taką transformację zainicjował nawet nie rosyjski car, lecz satrapa z prowincjonalnej Białorusi.