Skutki mroźnych zim wiele razy w przeszłości przestawiały na Starym Kontynencie bieg dziejów na zupełnie nowe tory. Dość przypomnieć najsłynniejsze przypadki, takie jak choćby wyprawa Bonapartego na Moskwę. Wielka Armia Napoleona wprawdzie zajęła w 1812 r. kluczowe dla Rosji miasto, lecz nie zdołała przetrwać zimy. Głód, mróz i odwrót sprawiły, iż ze 600 tys. żołnierzy, po kampanii pozostało w służbie ledwie 10 proc. Cesarz Francuzów utracił tak narzędzie niezbędne do utrzymania kontroli nad zdominowaną przez siebie Europą i był to początek jego końca. Jeszcze więcej do powiedzenia miała zima w listopadzie 1941 r. Wówczas dochodzące do minus 40 stopni Celsjusza mrozy sprawiły, że niemieccy żołnierze maszerujący na Moskwę nie mogli już liczyć na swe czołgi, pojazdy opancerzone, ciężarówki, a nawet działa. Zamarzanie na kamień olejów i smarów unieruchamiało silniki oraz blokowało osie kół. Gdy ofensywa ugrzęzła ostatecznie, do Kremla pozostawało niewiele ponad 20 km. Tak szansa na błyskawiczne pokonanie Związku Radzieckiego wymknęła się definitywnie Hitlerowi z rąk i był to początek kolejnego końca.

Reklama

Pogoda rozstrzygnie o losach Starego Kontynentu?

Wielkim chichotem losu byłoby, gdyby tym razem w czasach pokoju, dobrobytu, a co najważniejsze globalnego ocieplenia, mroźna pogoda znów rozstrzygała o przyszłości Starego Kontynentu. Jednak to, co się dzieje w tym tygodniu w Unii Europejskiej z systemami energetycznymi poszczególnych państw i na rynku paliw zapowiada, iż nadciąga zima. Miłośnicy prozy George R.R. Martin, a zwłaszcza „Gry od tron”, w lot zrozumieją tę metaforę. Przy czym może się ona okazać zaskakująco dosłowna.

Jak na razie coraz bardziej realne zagrożenie zupełnie umyka uwadze opinii publicznej, zwłaszcza w Polsce. Jest przecież masa ważniejszych kwestii. Choćby problem posła Brauna, który być może chciał wieszać Adama Niedzielskiego, a być może poczuł się nowym wcieleniem Wernyhory i jedynie wieszczył ministrowi zdrowia jego przyszłość.

Reklama

Nie trzeba jednak być jasnowidzem, żeby dostrzec, iż przyszłość nie wykuwa się w polskim Sejmie, lecz zupełnie gdzie indziej.

Sekwencja zdarzeń

Popatrzmy więc uważniej na sekwencję zdarzeń. Zaczęło się od tego, że po dwóch latach rozpaczliwego zaciskania pasa z powodu niskich cen surowców energetycznych, Rosja złapała wiatr w żagle. Wsparcie Niemiec i ciche przyzwolenie Stanów Zjednoczonych pozwoliło ukończyć budowę Nord Stream 2. Jeszcze zanim popłynie tym gazociągiem błękitne paliwo Gazprom zaczął redukować swe dostawy gazu dla Europy Zachodniej. Oczywiście zupełnie przypadkiem był to ten przesyłany gazociągami przez Ukrainę. Tymczasem z powodu trwającej w UE transformacji energetycznej i wejściu do eksploatacji kolejnych elektrowni gazowych, kraje Unii potrzebują coraz więcej tego paliwa. Mniejsze dostawy z Rosji oznaczały konieczność sięgnięcia po zapasy zgromadzone w magazynach, choć do zimy jeszcze bardzo daleko.

Trudno powiedzieć, czy dla Kremla pracują tak genialni meteorolodzy, czy w otoczeniu prezydenta Rosji pojawiło się jakieś nowe wcielenie Wernyhory, ale jak na zawołanie oprócz gazu na Starym Kontynencie zaczęło brakować … wiatru. Po prostu pod koniec tego lata, a już szczególnie w tym tygodniu, na zachód od Odry jakoś tak w ogóle nie wieje. Fakt, że europejska pogoda nagle stanęła po stronie Rosji, pchnął w ruch kolejne kostki domina.

Reklama

Ustawione są one wokół powszechnej obecnie w UE ślepej wiary, iż całą energetykę da się oprzeć na odnawialnych źródłach energii. Jest ona tak mocna, że każdego próbującego postawić pytanie – a co wtedy, gdy przez kilka dni nie będzie wiało? – traktuje się tak, jak niegdyś podchodziło się do heretyków.

Pogoda zafundowała "Stress testing"

Tymczasem pogoda okazała się aideologiczna i zafundowała państwom Unii niezapowiedziany „Stress testing”. Gdy farmy wiatrowe przestały dostarczać prąd, w Niemczech i kolejnych krajach zaczęto na gwałt uruchamiać to, co tylko potrafi go wytwarzać i jeszcze działa. Były to głównie elektrownie węglowe. Ale w Europie nie ma już prawie kopalń węgla kamiennego. Efekt – rok temu tona węgla kosztowała 40 dolarów dziś ok. 180 dolarów. Podobnie zadziało się z ceną gazu. Rok temu płacono 2 dolary za jednostkę MMBtu (jednostka generowanej energii) dziś 5,3 USD. A mamy nadal całkiem ciepły wrzesień.

Kolejną kostką domina stały się giełdowe ceny energii. Wszędzie w UE oraz Wielkiej Brytanii z dnia na dzień poszybowały w górę niczym rakiety kosmiczne Elona Muska.

Dla przykładu S&P Global Platts oszacował, że 10 września jedna MWh w Zjednoczonym Królestwie kosztowała 171 funtów, a zaledwie cztery dni późnej już 540 funtów.

W tym czasie przerażony rząd Pedro Sáncheza, na który i tak regularnie spadają nowe dopusty boże, zamroził w Hiszpanii ceny prądu dla odbiorców indywidualnych. Byle tylko nie wybuchała społeczna rewolta. Nota bene może się to okazać nie takie łatwe, bo władze Maroka obrażone na Sáncheza za udzielenie gościny Ibrahimowi Ghalemu (liderowi walczącego o niepodległość Sahary Zachodniej Frontu Polisario), mocno zredukowały dostawy gazu do Hiszpanii.

Ale przejdźmy do następnej kostki domina. Widać ją jak na dłoni, gdy spojrzy się na mapę - kto oraz ile energii elektrycznej w tym tygodniu eksportował. Gdy wiatraki stały bez ruchu, ceny węgla i gazu oszalały, a w Niemczech pracujące pełną parą elektrownie węglowe wysyłały do atmosfery olbrzymie ilości dwutlenku węgla, wszystko zawisło na francuskich elektrowniach atomowych. Codziennie wysyłały one do ościennych państw ok. 12 gigawatów mocy (w Polsce moc wszystkich elektrowni to ok 50 GW). Państwowe przedsiębiorstwo Électricité de France, trzymające w swym ręku całą francuską energetykę zapewnia, że po wyremontowaniu starych reaktorów będzie wstanie dostarczyć na rynek jeszcze 5 gigawatów i to byłoby na tyle. Szczęściem dla Europy kolejna kostka domina nie padła. Ale mamy dopiero początek jesieni, zaś kraje Unii Europejskiej beztrosko maszerują sobie w stronę pułapki, jaką de facto same na siebie zastawiły.

Transformacja energetyczna

Cała transformacja energetyczna, której wzorcowy kształt określiły Niemcy, wymaga masowego i szybkiego przechodzenia na pojazdy, urządzenia, a nawet ogrzewanie budynków zasilane elektrycznością. Zatem zapotrzebowanie na nią rośnie. Jednocześnie poza nielicznymi wyjątkami w państwach Unii zrezygnowano z budowy nowych elektrowni atomowych. Cierpiący na wyjątkowo irracjonalną fobię względem nich Niemcy, swoje zamierzają ostatecznie wyłączyć do końca 2022 r. Jednocześnie już nie tylko w RFN rozbudowa odnawialnych źródeł energii natrafia na coraz większe trudności. Tam gdzie wieją mocniejsze wiatry i częściej w roku świeci słońce zaczyna brakować miejsc na nowe farmy wiatrowe i fotowoltaiczne. Na dokładkę lokalne społeczności blokują nowe inwestycje. Jako lekarstwo na kłopoty wymyślono więc emitujące mniej CO2 elektrownie gazowe. Tyle tylko, że głównym dostawcą paliwa do nich będzie Rosja. Sądzić, iż prezydent Putin nie skorzysta z tej okazji dla osiągania rozlicznych korzyści ekonomicznych i politycznych, to jak wierzyć, że poseł Braun zacznie wspierać akcję powszechnych szczepień.

Jednak od prezydenta Rosji groźniejsza dla Unii może okazać się pogoda. Ostatniej zimy, gdy niespodziewanie temperatura spadła w Teksasie do nawet minus 30 stopni, w połowie lutego cały system energetyczny się zawiesił i 4 mln ludzi musiało obejść się na dłużej bez prądu. Przy czym paradoksalnie gorzej miewali się ci, którym prąd mimo wszystko czasami dostarczano. Gdy zobaczyli miesięczne rachunki w wysokości od 8 tys. do 16 tys. dolarów wpadali w stany przedzawałowe. W sumie naliczone opłaty okazały się wyższe niż rok wcześniej o skromne 16 miliardów dolarów. Internet, także w Polsce, obiegały wówczas zdjęcia zmarzniętych wiatraków, opatrzone kpinami z OZE. Powielano wówczas fałszywą informację, że to głównie z powodu ich zawodności Teksańczycy wylądowali w zimowej szkole przetrwania. Tymczasem prawda - jak to ona - jest o wiele ciekawsza (zwłaszcza dla Europejczyków).

Ratowanie Teksańczyków

Gdy nadeszły siarczyste mrozy wiatraki bez instalacji odmrażających faktycznie zaczęły zawodzić, ale do systemu energetycznego Teksasu dostarczają one ok. 20 proc. prądu. Ten ubytek powinny zastąpić elektrownie gazowe. Jednak nie pozwolił na to mróz. Najpierw operatorzy sieci przesyłowej stanęli przed wyborem – czy słać wszystek gaz do elektrowni, bo te potrzebowały maksymalnych ilości paliwa, czy do domów. Zaś bez ogrzewania ludzie zaczęliby umierać z zimna. Operatorzy próbowali dzielić paliwo i tu i tu, ale gazociągi okazywały się za mało przepustowe, zaś magazyny szybko opróżniały. Wreszcie sama sieć przesyłowa zaczęła zamarzać. Wówczas wybrano ratowanie Teksańczyków przed zimnem, a pozbawione paliwa elektrownie stanęły. Tym sposobem cały stan USA został bez prądu.

W przypadku elektrowni jądrowej operator jednym ruchem ręki może maksymalnie zwiększyć moc reaktora, a paliwo uzupełniane jest zwykle raz w roku. Elektrownie zasilane węglem brunatnym buduje się przy kopalniach odkrywkowych. Natomiast gazowe wymagają skomplikowanej sieci rurociągów, olbrzymich magazynów paliwa oraz życzliwego usposobienia Putina. Nie lubią natomiast siarczystych mrozów.

Globalne ocieplenie teoretycznie powinno gwarantować, że przynajmniej one odeszły w przeszłość. Nic bardziej mylnego, bo trwające zmiany klimatyczne są tak nieprzewidywalne, że co rusz zaskakują nawet klimatologów. Ostatniej zimy nad Biegunem Północnym utworzył się ogromny wir polarny, zdolny wystrzelić na południe masy ekstremalnie mroźnego powietrza. Odczuliśmy to w Polsce, acz te minus kilka stopni było drobnymi pieszczotami w porównaniu z tym jak oberwali Teksańczycy. Gwarancji, że tej zimy maksymalnie schłodzone prądy atmosferyczne nie dotrą nad Europę nie ma żadnych. Poza tym po tegorocznej zimie nadejdą przecież kolejne.

A gdy przypadkiem ucichnie wiatr...

A teraz wyobraźmy sobie, że nad Unię nadciągną na trzy tygodnie mrozy i przypadkiem ucichnie wiatr, a zupełnie nieprzypadkowo Władimir Putin przypomni sobie, że chciałyby zrealizować jeszcze wiele swoich marzeń.

Tak właśnie w praktyce prezentuje się transformacja energetyczna, w stronę której maszeruje dziś Unia Europejska. Jeśli nie zmieni kursu na rozsądniejszy, to najpowszechniejszym na Starym Kontynencie życzeniem stanie się wkrótce powiedzenie – byle do wiosny!