Nagły wysyp wiadomości o planach budowy w Polsce modułowych reaktorów atomowych, w co zamierzają zainwestować wspólnie z amerykańskimi korporacjami m.in. Zygmunt Solorz i Michał Sołowow, a także na własne potrzeby KGHM, przywodzi na myśl lata 50. Wówczas świat zachłysnął się możliwościami, które daje energia uzyskana z pierwiastków promieniotwórczych za sprawą reakcji łańcuchowej. O snutych wówczas fantastycznych planach i nowatorskich projektach można poczytać w starych gazetach lub ewentualnie przypadkiem natrafić na jakiś eksponat w muzeum. W Dearborn (stan Michigan) Henry Ford Museum przechowuje jedyny model Forda Nucleon z 1958 r. To samochód o futurystycznym kształcie, którego napędzać miała turbina wprawiana w ruch podgrzanym chłodziwem, zminiaturyzowanego reaktora atomowego. To wedle konstruktorów gwarantowało kierowcy przejechanie 5 tys. mil (ok. 8 tys. km) bez konieczności uzupełniania paliwa.
Imponujący skok technologiczny
Z kolei po prototypach bombowców strategicznych Convair NB-36H "The Crusader" oraz Convair X-6, oddanych na złom w 1961 r., pozostały jedynie zdjęcia w archiwach National Museum of the US Air Force. Budowane w latach 50. ogromne maszyny latające wyposażono w reaktory atomowe o mocy jednego megawata. Zapewniały one na całe miesiące nieprzerwane zasilanie dla czterech turboodrzutowych silników bombowca. Dowództwo Sił Powietrzne USA zamierzało zamówić setki atomowych samolotów, po czym wysyłać je w trwające wiele dni loty wokół kuli ziemskiej, z bombami jądrowymi na pokładzie. Tak gwarantując Stanom Zjednoczonym strategiczną przewagę na Związkiem Radzieckim.
Z kolei władze ZSRR, za pośrednictwem organu prasowego Komunistycznej Partii Francji dziennika "L'Humanite", zaprezentowały w 1958 r. plan transhimalajskiej linii kolejowej, łączącej ZSRR z Indiami i Chinami. Dla obsługi tej trasy zaprojektowano specjalne lokomotywy napędzane reaktorami atomowymi. "Wedle informacji, jakich mi udzielono w Moskwie, lokomotywa ta ma posiadać moc 12 000 KM i będzie mogła ciągnąć pociąg o ciężarze 3500 ton z prędkością 60 km/godz." – donosił francuskim czytelnikom dziennikarz "L'Humanite" Lucien Barnier.
W tym samym czasie zarówno w ZSRR, jak i USA rozpoczęto prace nad napędem atomowym dla pojazdów kosmicznych. NASA zbudowała i przetestowała silniki rakietowe NERVA NRX oraz reaktory Phoebus-2A, dostosowane do ich zasilania. Teoretycznie były one zdolne dostarczyć pojazd kosmiczny wraz z załogą z Ziemi aż na orbitę Marsa.
W tej wyliczance najciekawsze jest kilka szczegółów. Większość z tych konstrukcji stworzono w niecałą dekadę, dokonując w krótkim czasie imponującego skoku technologicznego. Przeważnie doszła one do fazy prototypów, które działały. Jednak pomimo obiecujących testów, w końcu władze USA oraz Związku Radzieckiego cofały dofinansowanie i projekty kończyły swój żywot. Do codziennego użycia weszły jedynie okręty podwodne z napędem atomowym, atomowe lodołamacze w ZSRR oraz wielkie elektrownie jądrowe. Jeśli chce się poczuć atmosferę i ducha tamtej epoki, wystarczy sięgnąć po pierwsze powieści Stanisława Lema. Prawie każde urządzenie jest w nich zasilane energią wytwarzaną przez reaktor atomowy. Prognozy wielkiego futurologa w tym przypadku się nie sprawdziły. Od strony technologicznej: pociągi, samoloty czy pojazdy kosmiczne z napędem jądrowym były w zasięgu ręki już ponad pół wieku temu. Czemu skończyło się jedynie na prototypach, wytłumaczenie prezentuje się bardzo prosto. Każda taka inwestycja wymagała ogromnych nakładów finansowych, a jednocześnie z powodu swego nowatorstwa była bardzo ryzykowna. Prywatni inwestorzy bali się więc brać na siebie ryzyko wielkich strat.
Zimna wojna
Z racji zachłyśnięcia się nowymi możliwościami oraz trwania zimnowojennego wyścigu między USA a ZSRR na początku rządy hojnie wspierały rewolucyjne projekty. Potem następowała ich selekcja pod względem użyteczności. Atomowe okręty podwodne stały się jednym z ważniejszych elementów sił zbrojnych największych mocarstw. Mogą przebywać tygodniami pod wodą, co gwarantuje szansę na odpalenie z ich pokładów rakiet strategicznych nawet po zaskakującym ataku przeciwnika. Tak wyprowadzając uderzenie odwetowe, atomowe lodołamacze dawały ZSRR możność utrzymywania szlaków żeglugowych przez Arktykę niezależnie od pory roku. Ale już znaczenie bombowców strategicznych zmarginalizowały w latach 60. dużo szybsze i skuteczniejsze rakiety międzykontynentalne, zdolne przenosić po kilka głowic jądrowych. Convair X-6 i inne tego typu prototypy okazały się wówczas zupełnie zbyteczne. Po wygraniu wyścigu z ZSRR na Księżyc rządowi USA atomowe statki kosmiczne także nie były już do niczego potrzebne. Plany załogowych lotów na inne planety Układu Słonecznego odesłano do archiwów, uznając je za bezsensowną rozrzutność. Cywilne projekty lokomotyw lub samochodów nie miały szans konkurować z pojazdami tego typu zasilanymi benzyną, olejem napędowym, czy w przypadku pociągów trakcją elektryczną. Nie w czasach, gdy za galon wody mineralnej płaciło się dużo więcej niż za taką samą ilość ropy naftowej. Podobnie rzecz się miała z cenami tony węgla. Dziś jest wręcz niewyobrażalne, jak tania była energia w latach 60., skoro główne surowce energetyczne kosztowały (po doliczeniu inflacji) dziesięciokrotnie mniej niż obecnie. Przekładało się to na burzliwy rozwój ekonomiczny krajów Zachodu.
Jego elementem stało się inwestowanie w energetykę jądrową. Pomimo bardzo taniej ropy i węgla takie elektrownie kalkulowały się inwestorom. W zaledwie dekadę do 1970 r. powstały 62 elektrownie atomowe w piętnastu krajach i budowano już 89 kolejnych. Po czym zaczęły się schody.
Przyczyn było kilka. Ta praktyczna polegała na tym, że reaktor wodno-ciśnieniowy I generacji wytwarzał rocznie nawet 20 ton odpadów radioaktywnych. Co niosło ze sobą olbrzymie problemy, jak i gdzie je składować. W parze z protestami organizacji ekologicznych szedł narastający lęk. Ludzie zaczęli się bać promieniowania radioaktywnego, a energię uzyskiwaną podczas reakcji łańcuchowej, powszechnie kojarzono z bombą atomową. Na fali tej fobii w powieściach sensacyjnych, kinie, ale też publicystyce prasowej eksploatowano w latach 70. wątek awarii elektrowni atomowej, po której promieniowanie zabija setki tysięcy ludzi. Co ciekawe, najsilniej lęk przed energetyką atomową narastał w Republice Federalnej Niemiec. Gdy niedaleko Ludwigshafen budowano nową elektrownię jądrową w październiku 1975 r., "Der Spiegel" zainicjował falę protestów, prognozując, że jeśli dojdzie w niej do stopienia rdzenia reaktora, "wielkość wyzwolonej przy tym emisji promieniowania odpowie promieniowaniu tysiąca bomb takich, jak ta zrzucona na Hiroszimę". Opiniotwórcza gazeta oszacowała liczbę ofiar na 100 tys. ludzi, którzy umrą od razu oraz ok 1,6 mln konających w mękach przez następne miesiące z powodu choroby popromiennej.
W końcu przepowiednie o nieuchronnej katastrofie się sprawdziły, ale w Związku Radzieckim. Jeden z reaktorów elektrowni w Czarnobylu okazał się bowiem nie dość odporny na ludzką głupotę. Nocą 26 kwietnia 1986 r. rozpoczęto tam eksperyment, polegający na jednoczesnym wyłączeniu wszystkich automatycznych systemów bezpieczeństwa i niechcący także chłodzenia reaktora. Tak obsłudze elektrowni udało się wysadzić w powietrze jeden blok energetyczny i wystrzelić do atmosfery 50 ton radioaktywnego paliwa. Jednak wynikła z niefrasobliwości i głupoty katastrofa nie przyniosła 1,5 mln ofiar śmiertelnych, lecz kilkadziesiąt.
Dwadzieścia pięć lat później w Fukushimie z kolei zawiedli ludzie, planujący lokalizację oraz... falochron. Gdy 11 marca 2011 r. wydarzyło się potężne trzęsienie ziemi systemy bezpieczeństwa zadziałały prawidłowo. Reaktory elektrowni zostały automatycznie wygaszone. Ale wstrząsy tektoniczne wywołały falę tsunami o wysokości 15 metrów. Falochron tymczasem miał jedynie 6 metrów. Olbrzymie masy wody przeleciały nad nim i zalały reaktory. Podgrzana na nich woda rozłożył się na tlen i wodór. Ta wybuchowa mieszanka eksplodowała, wyrzucając w powietrze radioaktywne paliwo. Świat zamarł w szoku. Tego, że nikt podczas katastrofy ani przez następne lata z powodu promieniowania nie umarł, jakoś zupełnie nie zauważono. Tym sposobem po latach regresu w krajach Zachodu energetykę jądrową dotknęła zapaść. Nie przełamały jej nawet wchodzące do użycia reaktory III generacji, posiadające zwielokrotnione systemy bezpieczeństwa, pancerze wytrzymujące bezpośrednie uderzenie samolotu oraz generujące minimalne ilości odpadów radioaktywnych. "W prawach przyrody nie ma niczego, co powstrzymywałoby nas przed budową lepszych elektrowni jądrowych. Powstrzymuje nas głęboki, uzasadniony, powszechny brak zaufania. Społeczeństwo nie wierzy ekspertom, ponieważ głosili, że są nieomylni" – tłumaczył to w książce "Świat wyobraźni" konstruktor pierwszych reaktorów atomowych, fizyk Freeman Dyson. Nawet we Francji, gdzie ponad 70 proc. energii elektrycznej wytarzają elektrownie atomowe, ruchom ekologicznym udawało się wymusić na władzach deklarację stopniowego ich wygaszania, a następnie zastępowania elektrowniami wiatrowymi oraz... gazowymi.
Efekty transformacji energetycznej
Gdy zgon czegoś, co pół wieku temu wydawało się nieuchronną przyszłością, był niemal przesądzony, w Unii Europejskiej zaczęto odczuwać pierwsze efekty transformacji energetycznej.
Wbrew ślepej wierze okazało się, że całkowite uzależnienie od dostaw prądu wielkich aglomeracji miejskich, zaś przemysłu od elektrowni wiatrowych i słonecznych, to z racji ich niestabilności i nieprzewidywalności najprostszy przepis na zbiorowe samobójstwo. Jednocześnie za sprawą certyfikatów na emisję CO2, eliminujących elektrownie węglowe, nastąpił skokowy wzrost cen energii. Wreszcie od początków września tego roku, jak wygląda w praktyce oparcie sytemu energetycznego na gazie ziemnym, odczuwają na własnej skórze mieszkańcy krajów, gdzie elektrowni nim zasilanych zbudowano najwięcej. Prosty przykład z końca tego tygodnia. W Polsce hurtowa cena prądu dobiła w czwartek do 83,57 euro za megawatogodzinę. W Hiszpanii tego samego dnia było to 172,97 euro, a we Włoszech 191,20 euro. Nigdzie w UE nie jest drożej. Przypadkiem oba kraje, oprócz OZE nie mają właściwie żadnych, innych elektrowni poza gazowymi. Spanikowane rządy w Madrycie i Rzymie już obiecują zamrażanie cen, obniżkę opłat przesyłowych, dopłaty dla najuboższych etc.
Tak oto domyka się system, w którym zupełnie niechcący wyeliminowano wszelkie przeszkody na drodze do triumfalnego powrotu energii atomowej. Używanie paliw kopalnych staje się zbyt drogie. Zastąpienie ich w całości wiatrem i słońcem okazuje się fantasmagorią. Z kolei odcięcie ludzi od prądu pachnie nędzą i rewolucją. Skoro wszystkie trzy drogi wiodą w stronę upadku, naturalnym wyborem staje się szukanie tej dającej nadzieję na stabilną przyszłość. Fakt, że małe - modułowe reaktory atomowe to dopiero prototypy, lecz na ich doskonalenie a także miniaturyzację, coraz większe kwoty płyną z budżetów rządowych m.in. w USA, Japonii, Wielkiej Brytanii, Kanadzie, Korei Południowej. Jakoż żywo zaczyna to przypominać wyścig z lat 50. Zaś tworzone wówczas projekty dowodziły, że małymi reaktorami atomowymi zasilać można właściwie wszystko. To zaś daje Polsce iskierkę nadziei, że wyłączenie elektrowni węglowych nie przyniesie krachu, lecz nowy początek. Trzeba tylko w porę nadążyć za przyszłością.