Opublikowany w poniedziałek raport Międzyrządowego Panelu do spraw Zmian Klimatu (IPCC) w sumie potwierdził to, co i tak już wiadomo. Jest źle, a będzie gorzej. Stężenie CO2 w atmosferze rośnie coraz szybciej. Bez kłopotu dostrzeże to każdy, kto zechce prześledzić wieloletnie wykresy, ujmujące to zjawisko. Fakt, iż dwutlenek węgla generuje „efekt cieplarniany”, tworząc nad jakimś obiektem (np. planetą) izolującą czapę, zapobiegając tak ubytkom ciepła, zaobserwował już na początku XIX w. francuski fizyk Jean Baptiste Fourier.
Jego teorie potwierdzili astronomowie i naukowcy starający się w latach 60. ubiegłego wieku przeniknąć tajemnice Wenus. Na bliźniaczo podobnej do Ziemi planecie średnia temperatura przy powierzchni wynosi 460 stopni C. Dzieje się tak, ponieważ atmosfera Wenus w 96 proc. składa się z dwutlenku węgla. Niedługo po tym odkryciu zaobserwowano, że i na Ziemi dwutlenek węgla, gdy wzrasta jego stężenie, zaczyna przekształcać ziemską atmosferę w wielki termos podgrzewany przez Słońce.
Całkowita klęska
Cały wysiłek w polityce klimatycznej państw, zapoczątkowany w grudniu 1997 r. międzynarodową konferencją w Kioto, skupił się zatem na redukowaniu emisji CO2. Prawie ćwierć wieku później można gołym okiem dostrzec, iż strategia ta poniosła całkowitą klęskę.
Poza Europą główne centra przemysłowe na Ziemi: Chiny, Indie i do niedawna Stany Zjednoczone radośnie zwiększały emisję dwutlenku węgla. Same Chiny od czasów Kioto prawie trzykrotnie, a Indie dwukrotnie. Szybkie przejście na bezemisyjną: energetykę, produkcję i transport grozi tak wielkimi wstrząsami ekonomicznymi i społecznymi, że jedynie Unia Europejska na serio podejmuje to ryzyko (USA dopiero je rozważa). Reszta świata woli dawać obietnice na przyszłość (w przypadku Chin, które przez ostatnich 5 lat uruchomiły ok. 400 nowych elektrowni węglowych, nie mają one nawet pokrycia w faktach) i ryzykować katastrofę klimatyczną.
Gdy ogólnoświatowa redukcja emisji dwutlenku węgla okazuje się nierealną mrzonką jedynym skutecznym ratunkiem mogłoby się wydawać odzyskiwanie tegoż gazu z atmosfery. Najlepiej tak, by osiągnąć - jak ładnie nazwali to naukowcy - „emisję negatywną”. Wyobraźmy tu sobie idealny świat, w którym przemysłowe mocarstwa, dysponując skuteczną technologią zasysania CO2 z powietrza i rozbijania gazu na węgiel oraz tlen, przystępują do ratowania cywilizacji. Czynią to, budując zgodnym wysiłkiem wielkie sieci urządzeń, zdolnych nie tylko powstrzymać dalsze zwiększanie się stężenia dwutlenku węgla w ziemskiej atmosferze, ale stopniowo zacząć je zmniejszać. Tak spowalniając i wyciszając zmiany klimatyczne jakie już nabrały rozpędu. Piękna wizja. Potrzebne jest jedynie narzędzie technologiczne, a potem do dzieła!
"Odsysacze" CO2 z atmosfery
Otóż Drogi Czytelniku ono od dawna już istnieje, lecz nie znaczy to, że powinieneś nagle zacząć zbytnio się łudzić.
Żeby wyjaśnić dlaczego, należy zacząć od umowy, jaką pod koniec lipca tego roku kanadyjska firma Carbon Engineering zawarła z firmą technologiczną LanzaTech oraz liniami lotniczymi British Airways i Virgin Atlantic. Jej efektem ma być powstanie w Wielkiej Brytanii zakładów pobierających z atmosfery CO2, a następnie przerabiających go na … paliwo lotnicze. „To przełom dla naszej branży” – ogłosił w oświadczeniu dla mediów dyrektor generalny British Airways Sean Doyle. Groźba objęcia linii lotniczych systemem pozwoleń na emisję dwutlenku węgla, co oznacza gwałtowny wzrost kosztów, natchnęła dyrektora Doyle genialnym pomysłem - jak najłatwiej: „zdekarbonizować ślad węglowy samolotów”. Mianowicie ma napędzać je paliwo wytwarzane z dwutlenku węgla. Przelicznik tego, co samolot spali w czasie lotu i wyemituje do atmosfery zostanie wyzerowany przez „odessanie” z powietrza CO2, czego dokonają urządzenia Carbon Engineering.
Ta kanadyjska firma już w 2015 r. ogłosiła, iż opracowała technologię DAC (direct air capture) polegającą na tym, że olbrzymie wentylatory tłoczą powietrze na plastikowe membrany, pomiędzy którymi znajduje się specjalny roztwór chemiczny. Rozbija on CO2 na węgiel oraz uwalniany z powrotem do atmosfery tlen. Z pozyskanego tą drogą węgla wybudowana wkrótce przetwórnia ma wytwarzać dla British Airways i Virgin Atlantic ok. 100 milionów litrów paliw płynnych rocznie. Spalające je samoloty wyemitują oczywiście dwutlenek węgla. Jednym słowem technologia mogąca posłużyć zapobieżeniu katastrofie klimatycznej przyda się do jej przyśpieszenia.
Naiwna grupa uczonych już w styczniu tego roku na łamach naukowego pisma „Nature Communications” opublikowała długi tekst pt. „Emergency deployment of direct air capture as a response to the climate crisis”, w którym próbowała oszacować, ile zakładów opartych na technologii DAC mogłoby ocalić świat taki jaki znamy. Wychodząc od liczby mówiącej, że roczna emisja CO2 wynosi obecnie ok. 40 gigaton wyliczyli, że spowolnić efekt cieplarniany mogłoby już ok. 800 zakładów „odsysania” dwutlenku węgla podobnych wydajnością do tych, jakie powstaną w Wielkiej Brytanii. Gdyby zaś zbudować ich na całym świecie 10 tys., wówczas zdolne byłby do przetwarzania na węgiel 27 gigaton CO2 rocznie. To oznaczałoby sukcesywny ubytek tego gazu w atmosferze. Wówczas wielkie wyrzeczenia, jakie zaplanowano już w Unii Europejskiej w ramach Fit for 55, by zmusić ludzi do ograniczenia podróży, konsumpcji oraz posiadania wszystkiego, co nie jest „zeroemisyjne”, nie byłoby konieczne. Cała transformacja mogłaby następować stopniowo i bez ofiar.
Państwa solidarnie ignorują taką drogę
Jednak dość mrzonek i pora dostrzec, czemu państwa solidarnie ignorują taką drogę. Nie ma bowiem wielkich programów grantowych wspierających poszukiwania nowych technologii „odsysania” CO2 z powietrza. Żaden rząd nie promuje tego, ani efektywnie nie wspiera. Takie firmy jak: szwajcarski Climeworks, czy islandzki Carbfix, które pracują nad tego typu rozwiązaniami, pozyskują środki głównie od prywatnych darczyńców. Carbon Engineering rozwinął skrzydła, bo jego pomysły dały nadzieję na zyski British Airways. Nagrodę 100 mln dolarów dla kogoś, kto opracuje sposób łatwego redukowania stężenia dwutlenku węgla w atmosferze ufundował nie rząd USA, Komisja Europejska, czy prezydent Chin, lecz Elon Musk.
Dzieje się tak z kilku przyczyn. Na poziomie poszczególnych państw inwestowanie wielkich środków w urządzenia redukujące poziom CO2 rodzi groźbę tego, że inni wybiorą „jazdę na gapę”. Czyli jeśli np. Stany Zjednoczone zaczną budować całe sieć „odsysaczy”, wówczas Chiny i Indie będą mogły bez obawy o nadejście wielkich katastrof pogodowych postawić więcej elektrowni węglowych i produkować prąd dwu-trzykrotnie tańszy niż ten ze źródeł odnawialnych.
Fit for 55
Z kolei Chiny wybierając inwestycje w „emisję negatywną” mogą odwieść Unię Europejską od pomysłów związanych z drastycznym zaciśnięciem pasa w ramach Fit for 55, co czyniłoby przemysł europejski bardziej konkurencyjnym. Każde mocarstwo biorące na siebie budowanie instalacji do redukowania stężenia CO2, ryzykuje, iż może więcej stracić niż zyskać. To powoduje, że z miejsca należy wykluczyć pójście tą drogą totalitarnych Chin. W krajach demokratycznych teoretycznie wyborcy mogliby żądać skorygowania strategii walki z katastrofą klimatyczną na rzecz inwestowania publicznych środków w „emisję negatywną”. W odwrotności do promowania „zeroemisyjności” główne koszty wówczas mógłby ponosić nie przeciętny konsument, zmuszany obecnie do coraz większych wyrzeczeń, lecz płatnicy podatków. Ponieważ to z nich finansowano by budowę urządzeń do wychwytywania CO2. W demokratycznym państwach przeważnie prowadzi to do wniosku, iż na taką okoliczność bardziej sprawiedliwe i ekonomicznie sensowne jest podnoszenie wysokości danin publicznych nie małym, lecz wielkim - czyli korporacjom i najbogatszym obywatelom. Komu więc „emisja negatywna” się nie opłaca, nie trzeba tu dodawać.
Co ciekawe nie opłaca się ona również lewicy. Ta bowiem uznała, że walka z katastrofą klimatyczną jest niepowtarzalną okazją do przeprowadzenia pod przymusem i przy użyciu całego aparatu państwa wielkiej transformacji zachodnich społeczeństw. Na początek kapitalistyczny wolny rynek ma zastąpić system planowania produkcji, następnie systemy dystrybucji dóbr oraz świadczeń socjalnych. Dzięki takim rozwiązaniom żyjące skromnie, zdyscyplinowane i lepiej kontrolowane społeczeństwa, mają emitować mniej CO2. Małym problemem okazuje się, że mocniejsze przykręcanie śruby powoduje, iż wkurzeni wyborcy masowo zaczną przenosić głosy na populistów i skrajną prawicę. Dlatego końcowym domknięciem wielkiej transformacji społecznej musiałoby być pożegnanie z demokracją. Ona bowiem niesie ze sobą zbyt wielkie zagrożenia dla promotorów inżynierii społecznej.
Może więc inwestowanie w „emisję negatywną” opłaca się choć konserwatywnej prawicy? Ależ skąd! Ta swoje dotychczasowe sukcesy wyborcze w stylu Donalda Trumpa oparła na negowaniu niebezpieczeństw związanych z tym, iż ludzkość emituje coraz więcej dwutlenku węgla. Jej wyborcy generalnie nie zamierzają wierzyć, że katastrofa klimatyczna nadciąga. A skoro czegoś nie ma, to przecież rzeczą absurdalną byłoby zainwestowanie setek miliardów dolarów w budowę urządzeń do walki z tym czymś.
I tak Drogi Czytelniku pogódź się z utratą złudzeń, że ratowanie świata opłaca się tym, którzy nami rządzą. Otóż jest dokładnie na odwrót.