Rysiek ma 20 lat, Edyta 19. Wynajmują mieszkanie pod Warszawą i myślą o wspólnej przyszłości. Na razie bez dziecka, bo jeśli 1600 zł dochodu, który mają na spółkę miesięcznie, jeszcze pozwala im na przeżycie, to z dzieckiem byłoby to raczej niemożliwe. Choć są harcerzami i sztukę przeżycia – także finansowego – opanowali do perfekcji. Za pieniądze, które zarabiają w sieci fastfoodów (on na magazynie, ona na kasie), są w stanie nie tylko przeżyć, ale, jak zapewniają, odłożyć na przyjemności. Jak? Za chwilę opowiem.
Opowiem o strategii przetrwania i sposobach na cud pomnażania żywności. Nie tylko Ryśka i Edyty, ale także reszty moich bohaterów. Są w różnym wieku, mieszkają w odległych od siebie miejscach, mają inne zawody i wykształcenie. Łączy ich jedno: zaliczani są do kategorii biednych pracujących. Ludzi, którzy nie są w stanie żyć na godnym poziomie, choć nierzadko pracują dłużej niż kodeksowe 8 godzin dziennie. Do kategorii biednych pracujących zaliczani są ci, którzy uzyskują miesięczny dochód wynoszący 60 proc. mediany w swoim kraju. Według ostatnich danych GUS u nas ta średnia płaca wynosi 3115,11 zł, czyli ci, którzy zarabiają mniej niż 1850 zł brutto (1355 zł netto), to zarobieni po pachy biedacy.
Pikanterii sytuacji dodaje fakt, iż oficjalna mediana jest faktycznie niższa niż ta rzeczywista, ale takie badanie robi się raz na dwa lata i najświeższe wyniki będą gotowe dopiero pod koniec tego roku. Natomiast suma 1850 zł odpowiada wysokości pensji minimalnej, która będzie obowiązywać dopiero od 2016 r. Czyli tych biednych pracujących faktycznie jest więcej, niż mogłyby wskazywać oficjalne dane. Ludzie, z którymi rozmawiałam, zbierając materiał do tego artykułu, kiedy dopytuję ich skrupulatnie o wysokość dochodów, irytują się. – A gdybym na lewo dorobił jeszcze 300 zł, to czy moja sytuacja finansowa, pani zdaniem, radykalnie by się polepszyła? – nie wytrzymał jeden z nich.
O biednych pracujących oprócz tego, że są, niewiele wiadomo. Ilu ich jest? Trudno policzyć. Ale, prawdę mówiąc, nie ma też jednoznacznie określonych granic biedy. W statystyce GUS, w zależności od przyjętej metodologii, możemy mówić o ubóstwie skrajnym (minimum egzystencji), ustawowej granicy ubóstwa (można wówczas liczyć na pomoc społeczną), a także relatywnej granicy ubóstwa (liczonych jako 50 proc. średnich wydatków ogółu gospodarstw domowych). Jednak przyjętej przeze mnie kategorii biednych pracujących nie ma. Z opublikowanego we wtorek przez GUS raportu wynika, że w skrajnej biedzie żyło w zeszłym roku 7,4 proc. Polaków, relatywną granicę ubóstwa osiągnęło 16,2 proc., a ustawową 12,2 proc. Gorzej niż u nas, jeśli porównać oficjalne wskaźniki, sprawa przedstawia się – jeśli chodzi o kraje UE – tylko w Rumunii i w Grecji. Ale jako że brakuje dokładnych danych, trudno nawet porównywać. Wciąż większą wagę, jako do problemu społecznego, przypisuje się do bezrobotnych. Ale ci, co mają pracę, ale nie potrafią się z niej utrzymać, to jakieś gapy.
Jak mówi dr Rafał Muster, socjolog zajmujący się problematyką rynku pracy z Uniwersytetu Śląskiego, dodatkowy kłopot z określeniem skali występowania zjawiska pracujących biednych w Polsce jest taki, że de facto na dużą skalę nikt ich nie bada. – Ostatnie porządne badania zrobił CBOS w 2008 r., dziś mamy 2015 r., a wciąż wszyscy na nie się powołują, bo nie ma innych – zżyma się naukowiec. Tak jak gdyby nie było kryzysu światowego, jak gdyby nie było zmasowanego uelastyczniania rynku pracy, jak to się ładnie nazywa. Według najnowszego raportu Międzynarodowej Organizacji Pracy już 75 proc. ludzkości na świecie pracuje poza umową o pracę. W Polsce jest 1,25 mln pracowników zatrudnionych właśnie na takich zasadach. To fatalnie odbiło się na rynku pracy (cokolwiek na ten temat mówiliby przedsiębiorcy) oraz na dochodach ludzi. Doprowadziło do pauperyzacji całych rodzin i ich degradacji społecznej. Prosta dana: z raportu Instytutu Polityki Społecznej UW wynika, że co 7. pracujący w Polsce jest biedny, przy czym wśród tych zatrudnionych na umowę o pracę na miano biedaków zasługuje 7 proc., natomiast wśród „śmieciówkarzy” aż 25 proc. A mimo to starają się dawać sobie radę, jakoś żyć.
Teraz mam za swoje
Tak jak Mirek spod Warszawy, który ostatni raz pracował na etacie w 2008 r. jako infografik w jednym z dużych wydawnictw ogólnopolskich. Ale przyszedł kryzys i wylądował na bruku. Ma tego dodatkowego pecha, że jest człowiekiem nierozwojowym – skończył 50 lat – a tych najbardziej doświadczonych, a więc i najdroższych, zwalnia się najszybciej. – W momencie zwolnienia miałem jeszcze kredyt na karku – dodaje z rezygnacją. Trzeba się było jakoś ratować, bo pensja żony pracującej w księgowości państwowej instytucji – niecałe 2 tys. zł – nie wystarczyłaby na utrzymanie ich oraz będącej w wieku licealnym córki (teraz dziewczyna studiuje w trybie dziennym i nie bardzo może pracować, zwłaszcza że ostatnia jej próba dorobienia skończyła się awanturą z pracodawcą: miała być na pół etatu, ale on żądał, aby w jego ramach pracowała 150 godzin miesięcznie, podczas kiedy cały etat to 180 godz.).
Jako że nie było dla Mirka pracy w zawodzie infografika ani w pierwszym wyuczonym – technika elektronika, przekwalifikował się na ochroniarza. Ze stawką 6 zł na godzinę pracował w dużym warszawskim hotelu, potem za tę samą stawkę cieciował w prywatnej telewizji. Wychodziło jakieś 1440 zł miesięcznie, co dawało im w sumie na trzy dorosłe osoby zawrotną kwotę niemal 3,5 tys. zł. A więc sporo ponad to, co GUS uważa za nędzę. A przecież nie jest łatwo utrzymać się za takie pieniądze. – Na szczęście nie musimy wynajmować mieszkania, bo mamy własnościowe, więc pozostają do zapłaty media – relacjonuje Mirek. Trzeba było natomiast zweryfikować swoje potrzeby i przyzwyczajenia. Urlop tylko na działce, bo na wyjazdy ich nie stać. Zamiast kupować meble, bo stare zaczęły się rozpadać, robi sam szafki i regały. Kiedy telewizor ostatecznie odmówił posłuszeństwa, naprawił dającego się jeszcze reanimować grata od kolegi. – Bo nawet gdybym chciał wziąć coś na kredyt, to przecież nie dostanę – wzrusza ramionami. Kino? Może raz na kwartał. Kiedy był w teatrze, nie pamięta, na pewno nie po listopadzie 2008 r. – Na szczęście nie musimy oszczędzać na jedzeniu – znajduje jaśniejszy punkt egzystencji. – Jemy tradycyjnie, po domowemu, bo jak się człowiek postara, to tak drogo nie kosztuje, a jest smacznie – kończy.
Obecnie jest bez pracy, ale ma nadzieję, że za parę tygodni znów przywdzieje uniform ochroniarza. Teraz stara się łatać domowy budżet fuchami. Temu naprawi radio, tamtemu pomajstruje przy komputerze. Oczywiście na czarno, bo gdyby założył firmę, na ZUS by nie zarobił. Żałuje, że na początku lat 90., kiedy kolega namawiał go, by razem założyli firmę wnętrzarską, nie dał się mu przekonać. – Myślałem, że etat to pewniejsza sprawa, bezpieczniejsza starość. Teraz mam za swoje – kwituje.
Kiedy proszę go, aby spróbował opisać kilkoma słowami swój stan psychiczny, wymienia: wściekłość, smutek, frustracja. – Jestem zły na siebie, że taki jestem do niczego, że brakuje mi siły przebicia i odwagi, że nie potrafię nic załatwić dla siebie i rodziny – mówi. Na wybory prezydenckie nie poszedł. Nie ufa nikomu. Ale nie będzie miał nic przeciwko temu, jeśli ten cholerny system się zawali. Już najwyższy czas.
Mirek z żoną, Lucyna i Adam ze Śląska (inteligenci, ona po 50. straciła pracę, on łapie dziesiątki umów-zleceń, wpycha się w projekty unijne, a i tak czasem się zdarza, że muszą pożyczać na jedzenie od matki emerytki), Jurek z Zagłębia (kiedyś był ważnym redaktorem, dzisiaj cieszy się, gdy zarobi 800 zł na umowie w PR) i setki, tysiące innych. Seniorów, jak są określani w urzędniczym języku, choć są przecież pełni sił i zapału do pracy. Mają poczucie zmarnowanego życia i wielkiej niesprawiedliwości. Co gorsza – brak im nadziei, stracili złudzenia, że cokolwiek w ich życiu zmieni się na lepsze. Niektórzy z nich, ci najbardziej zdesperowani albo po prostu mający zaplecze w dzieciach, które już wyjechały, decydują się na emigrację.
Gorzej być nie może
Kiedy wgłębić się w różnego rodzaju statystyki i zestawienia, można się łatwo przekonać, że biedni pracujący to grupa wymykająca się jednoznacznym definicjom i próbom skategoryzowania. Na stanie się biednym pracującym narażeni są dziś wszyscy. Wspomniani seniorzy (45+) z przyczyn oczywistych. Młodzi – zarówno ci po studiach, jak i w trakcie edukacji – też jak najbardziej. Bo to, co dziś oferuje im rynek pracy, to najczęściej śmieciowe posady w usługach, zwykle gastronomii i call centers. Przy czym ci, którzy załapali się na słuchawkę, nie mają aż tak źle, bo w dużych firmach stawki godzinowe sięgają nawet 20 zł. Za to wykwalifikowana przedszkolanka często dostaje propozycję taką samą jak ochroniarz: 6 zł za godzinę. Przy czym 6 zł w ochronie jest dziś godną zapłatą, bo zdarzają się stawki niższe niż 3 zł. Eksperci wyliczają kolejne grupy społeczne zagrożone utonięciem w życiu na granicy ekonomicznej śmierci: kobiety, a zwłaszcza te samotnie wychowujące dzieci, rodziny wielodzietne, samozatrudnionych, rolników, pracowników fizycznych (z wyjątkiem tych, którzy wyemigrowali, bo oni – choć tam na obczyźnie kwalifikują się do grona pracujących biednych, to w porównaniu ze swoimi odpowiednikami w kraju jawią się jakimiś nababami. No cóż, możemy śmiało założyć, że przybysz z rwandyjskiej wioski poczułby się u nas jak w raju. Wszystko jest kwestią kontekstu. Aspiracji. Oczekiwań).
Przy czym bardzo bolesna jest sytuacja, kiedy leci się ze społecznego Mont Everestu na łeb. Krzyś (nie Krzysztof, ale Krzyś, tak się każe nazywać) ma 30 lat, żonę pracującą na kasie w sklepie sieci Auchan, dwójkę dzieci (7 i 8 lat) oraz przechlapany, jak to określa, status. Jeszcze rok temu miał kontrakt menedżerski w rodzimej firmie handlującej sprzętem komputerowym i telekomunikacyjnym. Przynosił do domu co miesiąc 5–6 tys., a jak było świąteczne branie, zdarzało się nawet, że i 10 tys. zł. Na nic nie brakowało. Teraz różowo nie jest. Stracił robotę, choć był świetnym sprzedawcą, bo firma padła. Klasyka gatunku: popodpisywała niekorzystne umowy z galeriami handlowymi w całym kraju. A on z raju musiał przenieść się do czyśćca. Znalazł pracę na umowę-zlecenie za 2 tys. zł, z czego część pod stołem, by pracodawcy nie przysparzać kosztów. Żona przynosi osiem stówek, przy czym jemu płacą w kratkę, spóźniają się, czasem nie dopłacą. Z tych około trzech tysięcy 1300 zł zjada im wynajmowane mieszkanie.
Najpierw przejedli oszczędności, potem cięli koszty. Wyjścia na miasto, jedzenie w knajpach, rozrywki, używki. Ale było za mało. Pod nóż poszedł też angielski, szkółka pływacka i narty dzieci. Rozrywka, ciuchy, te wszystkie rzeczy, które kiedyś były oczywiste, a teraz stały się zbytkiem. Najgorsze jest to, mówi Krzyś, że się zapętlił. W tej robocie, którą uchwycił, nie rozwija się. Mało tego, jest w niej kiepski, bo pracodawca grosza nie przeznaczył na szkolenie. W poprzedniej był świetny, podniecał się nią, realizował – techniki sprzedaży konsumenckiej były jak basen z ciepłą wodą, w której nie tyle pławił się, co pływał jak zawodnik pierwszoligowy. Tutaj musi się sprawdzić w nieco innym modelu, B2B, ale nikt nie nauczył go, jak powinno się to robić. A na samodokształcanie się zwyczajnie nie ma ani pieniędzy, ani sił i czasu. Myślał o przejściu na swoje, ale obniżony ZUS go nie obowiązuje, z normalnym nie dałby rady. – I jakoś tak się stało, że z przedsiębiorczego mężczyzny, który wierzył, że świat weźmie za rogi, stałem się kimś, kto tylko kombinuje, jak tutaj przetrwać do pierwszego – mówi zrezygnowany.
Jedzą w miarę normalnie, choć pod koniec miesiąca modyfikują jadłospis: kasza z sosem zamiast schabowego. Każdy wydatek ponad standard jest wyzwaniem, na przykład ubezpieczenie samochodu. Ok, nie bardzo go teraz stać na auto, ale bez niego byłby jeszcze bardziej przytłoczony i uwiązany. Oszczędności? Tak, pamięta, kiedyś miał, dziś jeśli nie kończy miesiąca na dużym debecie, czuje się usatysfakcjonowany. Ogólny stan psychiczny negatywny. Przeważa frustracja. Głosował na Kukiza, bo tylko rewolucja może coś w tym kraju zmienić. Nie chce emigrować, choć o tym coraz częściej myśli. Nie wierzy w 500 zł na dziecko, które obiecywał Duda. Pewnego dnia, kiedy już się z żoną całkiem finansowo wyłożyli, poszedł do opieki, bo z wyliczeń mu wyszło, że ze swoimi dochodami kwalifikują się do pomocy ze strony państwa. Ale równie szybko z tego pomysłu zrezygnowali. – Wielka strata czasu i jeszcze większe upokorzenie – ocenia. Dostali do wypełnienia wielką papierologię, trzeba było zdobywać świstki, zaświadczenia, udowadniać na tysiące sposobów, że się nie jest złodziejem i wyłudzaczem. I jeszcze zachowanie tych pań z urzędu, pełne pogardy miny, sposób mówienia, jak do niedorozwiniętych dzieci. Dramat. – Następnym razem, jak nie będę miał co dać dzieciom na obiad, pójdę ukraść. Przestępców lepiej się traktuje w tym kraju niż niezamożne osoby – ocenia Krzyś. Ale jeszcze nie ma pomysłu, co i komu miałby zrabować.
Kiedy wreszcie Krzyś i jemu podobni uporają się ze swoją traumą i wpadną na pomysł, jak by tu uelastycznić redystrybucję dóbr w społeczeństwie, wszyscy będziemy mieli kłopot. Jak to może wyglądać? Cofnijmy się do czasów rewolucji przemysłowej. Możemy z tamtego wczoraj i dziś wysnuć analogie. Choćby z tego powodu, że – jak pisze dr Rafał Muster w artykule „Pracujący biedni na rynku pracy. Procesy uelastyczniania zatrudnienia a zjawisko pauperyzacji pracowników”, protoplastami osób dziś zaliczanych do kategorii pracujących biednych byli dawni robotnicy. Jak dziś pracę wykonywało wówczas wielu, lecz pensji adekwatnej do wysiłku otrzymywało niewielu. Bo od początku kształtowania się kapitalistycznego systemu produkcji występowały sprzeczności między interesami pracodawców a pracowników oraz pogłębiające się dysproporcje. Bo jeśli duża grupa ludzi wykonuje pracę nieprzynoszącą efektów, niepoprawiającą jakości ich życia, staje się to, jak pisał Ryszard Kapuściński, jednym z większych problemów społecznych XXI w. Jak to się może skończyć? W poprzednim stuleciu dążenie do maksymalizacji zysku doprowadziło do rewolucji bolszewickiej. Trudno przewidzieć, do czego doprowadzi nas to teraz. Grono wkurzonych, oburzonych, niezadowolonych jest równie szerokie, jak wówczas. Wprawdzie robotników w dawnym tego pojęcia rozumieniu niemal nie ma, ale do starych, wykluczonych grup dołączyły nowe.
Ci najbiedniejsi mieszkają głównie w małych miejscowościach, zwłaszcza na wsiach. Szkoda mi miejsca na przytaczanie statystyk, wolę dać przykład z życia. Małgorzaty, 45-letniej kobiety, matki 11-letniego syna, żony rolnika na 17 ha, żyjącej w niewielkiej mazurskiej wiosce. Opowiada o swoim losie: Niby mamy ziemię, a nie mamy nic, choć mąż od rana do nocy pracuje. Ciężko. Uprawiamy trochę zboża, jest trochę krów. Kiedyś były świnie, ale ceny na trzodę tak spadły, że bez sensu jest je trzymać, bo trzeba dopłacać. No, chyba że na swoje własne potrzeby: jak zabijemy tucznika, to przez rok mamy mięso, musi nam wystarczyć.
Małgorzata jest przerażona, bo ten rok będzie suchy, co oznacza, że nie będzie siana, więc paszę dla bydła trzeba będzie kupować. A to oznacza tragedię. Z rachunków wychodzi jej, że na miesiąc, jak całoroczne dochody policzyć, mają jakieś dwa tysiące z niewielkim okładem na całą rodzinę. A to oznacza, że nie kupuje sobie ciuchów, czasem jej mama coś podeśle, ale nie może żerować na emerytce. Wszystko, co ma, inwestuje w syna, bo zdolny, więc nie musi na gospodarce zostać. Jej babcia, jak nazbierała jajek, to jechała do Giżycka na targ, opłaciła przejazd pekaesem, zrobiła zakupy na cały tydzień i ze słodyczami dla dzieci wróciła do domu. Ona, gdyby miała podobny pomysł, to musiałaby dopłacić do interesu: kury muszą mieć odpowiedni atest, ona sama książeczkę sanepidu, trzeba zapłacić placowe. I jeszcze liczyć się z nieustającymi kontrolami: czy kury mają tyle a tyle przestrzeni, czy są szczęśliwe. Tak samo jest z ziemniakami: atest, czy zdrowe, kolejny, czy w piwnicy nie ma grzyba. Nie, żeby miała coś przeciwko unijnym normom, zasadom higieny i zdrowego rozsądku. Ale szału dostaje, bo te zasady działają tylko w jedną stronę.
Z ich ziemi 4 ha są pod wodą, gdyż bobry porobiły tamy. Ale za te nieużytki odszkodowania jeszcze nie dostali, za to unijne dotacje już zniknęły, gdyż mądra Unia nie płaci za to, co nieuprawiane. – Ale jako że jestem obszarniczką z punktu widzenia prawa, nie należą mi się żadne zasiłki na dziecko, żadna pomoc – utyskuje. Gdyby miała wybrać określenia, jeśli chodzi o jej stan psychiczny, wybrałaby jedno: zrezygnowana. Co nie znaczy pogodzona. Jednak, jakby nie patrzeć, czujna i wkurzona. Do najbliższego sklepu ma 7 km, więc nie odwiedza go częściej niż raz na tydzień. Kupuje 10–15 bochenków chleba, mrozi je. Wyszukuje promocji na mięso, zwykle z kurczaka. Ostatnio udało się kupić 10 kg nóżek w supercenie 2,99 zł za kilogram. Część upiekła, część uwędziła, trochę zamroziła, ale bez przesady, zamrażalnik ma swoją ograniczoną pojemność.
Urodziła się i wychowała w Olsztynie, ale już niemal zapomniała, jak się żyje w mieście. Wstaje rano, szykuje kanapki synowi do szkoły, pościeli, zimą w piecu zapali. Trzeba kury nakarmić, psom nagotować, obiad dla rodziny zrobić. Odkurzyć, zrobić pranie. Syn ze szkoły przyjdzie – w lekcjach przypilnować. Na ogrodzie popielić latem, jesienią przez trzy miesiące zabawa z ziemniakami: wykopać, przebrać, w worki popakować, sprzedać. Jedyna rozrywka to media społecznościowe i jej pasja: genealogia. Ale oczy się zamykają ze zmęczenia, więc nie za bardzo jest na rozrywki czas. – Nie żałuję, że wyszłam za mąż za rolnika, że mieszkam na wsi, że musimy ciężko pracować – mówi. Wszędzie trzeba się natrudzić. Ale najgorsze jest to poczucie, że żyły sobie wypruwasz, ale nic z tego nie masz. Nawet nadziei. Małgorzata w wyborach prezydenckich nie głosowała. Kiedyś była za Kwaśniewskim, ale to było dawno temu. Jej mama jest za Komorowskim, mąż za Kukizem, rodziny się podzieliły. Wniosek: ludzie są rozgoryczeni. Zwątpili. Więc może lepiej, że niedługo wszystko szlag trafi, bo chyba gorzej być nie może.
Socjolodzy i politolodzy zagadywani o to, do czego może doprowadzić dzisiejsza sytuacja na rynku pracy, albo nabierają wody w usta, albo snują przepowiednie, których nie powstydziłaby się delficka Pytia. Czyli będzie tak, a jeśli nie tak, to inaczej, zobaczymy (nie mówię o tych luminarzach nauki, którzy już dawno opowiedzieli się po tej czy innej stronie politycznej sceny i teraz starają się tylko, jeśli nie ugrać coś dla siebie, to przynajmniej powalczyć o godne zejście z areny). Znaczy sytuacja jest faktycznie rewolucyjna i każdy nieostrożny krok czy wypowiedź może się źle skończyć.
Profesor Jacek Wódz, socjolog z Uniwersytetu Śląskiego w Katowicach, tylko się śmieje. Dla niego to kolejna rewolucja podczas naukowej kariery. Za jakieś dwa lata, mówi, kiedy ten rewolucyjny zapał się wypali, będziemy od nowa budować struktury państwa. Wkurzeni, którzy zapewne przejmą władzę w najbliższych parlamentarnych wyborach, nie mają ani programów, ani zdyscyplinowanych szeregów działaczy, a tym bardziej politycznych menedżerów, którzy by w sposób uporządkowany wprowadzali wytęsknione przez gros społeczeństwa zmiany. Zakładamy się, dolary przeciwko orzechom. No, zastrzega, chyba że władzę w kraju przejmą faktycznie głodni i młodzi, a nie rockmeni, nie trybuni ludu. Czyli, wtrącam się, takie osoby jak Rysiek i Edyta. Zdyscyplinowani i pełni nadziei.
Kura rządzi
A teraz będzie o kurze, która ma wystarczyć na pięć obiadów. Przypomnijmy: Rysiek ma 20 lat, Edyta 19. Wynajmują mieszkanie pod Warszawą i myślą o wspólnej przyszłości. Na razie bez dziecka, bo jeśli 1600 zł dochodu, który mają na spółkę miesięcznie z pracy na zlecenie w sieci fastfoodów, jeszcze pozwala im na przeżycie, to z dzieckiem byłoby to już niemożliwe. Rysiek studiuje na kierunku ochrona osób i mienia, Edyta będzie dopiero zdawała maturę, za dwa lata. Bo trzy dni przed swoją osiemnastką wyprowadziła się z domu, szybko okazało się, iż nie jest w stanie uczyć się w trybie dziennym i pracować, więc z konieczności wybrała robotę. W planach ma studia dietetyczne, w jeszcze dalszej przyszłości własny interes, bo nie wyobraża sobie pracy w korporacji, która by ją najpierw zassała, a potem zabiła. Dalej dom z ogródkiem, dziecko w wózeczku, psa albo kota (może oba stworzenia naraz) i zajęcie, które pozwala na życie, a nie tylko na przeżycie.
Ona i Rysiek wierzą, że jakoś to wszystko się wyprostuje, że im się uda. Swoją teraźniejszość traktują jako stan przejściowy, jako inwestycję, swoistą daninę składaną losowi. Są dumni z tego, że nie tylko żyją, ale potrafią się swoim życiem cieszyć. – Nie pijemy, nie palimy, nie chodzimy na imprezy typu krata browaru i poranny kac – zaczyna swoją relację Rysiek. Uczą się albo pracują, na zmianę. W przerwach spotykają się z przyjaciółmi z harcerstwa. Koncert szant w dobrym towarzystwie albo ognisko. Śmieją się, że choć są mięsożercami, to pewnie genetycznie wkrótce zaczną przypominać kury. Bo głównie nimi się żywią.
Z jednego ptaka może być nawet pięć obiadów Pomyślmy: kura ma dwie nogi, które można upiec. Dwie piersi, które można zgrillować. Na kościach można ugotować zupę, np. pomidorową, która wystarczy za dwa obiady. A z mięsa oderwanego od kości oraz z polędwiczek odjętych od piersi można zrobić danie a la chińszczyzna – trochę białka, dużo ryżu (ryż można kupować bez obawy, że się zepsuje, w przeciwieństwie do ziemniaków), warzywa i jakiś sosik. – To mi się nigdy nie znudzi – deklaruje Rysiek. Śniadania i kolacje to, standardowo, kanapki. Z serem, ale czasem i z jakąś wędliną. Jak się pracuje w sieci fastfoodów, to po 6 godzinach można za 2 zł kupić dowolny zestaw. Co się liczy w oszczędnym domowym budżecie. Ciuchy? Nie ma problemu. Oboje ubierają się w hipermarketach. I wyszukują okazji na wyprzedażach. – Mam w nosie marki, nie chodzę na wysokich obcasach, bardziej mi zależy na wygodnych butach – zwierza się Edyta.
Ze swoich dochodów 600 zł przeznaczają na wynajmowane od przyjaciela mieszkanie, z pozostałego tysiąca 100 zł odkładają na nieprzewidziane wydatki i zachciewajki. Dwa razy w miesiącu, jak zapewniają, wychodzą z domu: do kina albo do pubu na kawę lub pizzę. Książki czytają, nałogowo, ale ściągają je z netu. – Trzeba oddzielić pracę od życia – deklaruje Edyta. I zapewnia, że jeśli pojawi się dziecko, to z całą pewnością nie będzie go chciała niczym kukułka podrzucić którejś z mam. – Na razie mam to, co chcę, czego mi potrzeba – mówi.
A polityka? Ich sympatię na razie zdobył Kukiz. Obserwują Stonogę, choć nie jest z ich bajki. Ale kiedy będą musieli na poważnie wybrać, zagłosować – za cztery lata – będą gotowi. Skalkulują, jeszcze bardziej wnikliwie i skrupulatnie niż swój obecny budżet, który z polityków daje im realne szanse. Na spokojne życie, na reprodukcję. I podejmą właściwą decyzję.