Wariant skromny przewiduje, że podwyżki nie będą miały charakteru masowego. W 2016 r. otrzymałaby je tylko część instytucji. Pozostałe mogłyby liczyć na wyższe pensje dopiero od roku 2017, a być może nawet 2018.
W drugim wariancie – pośrednim, podwyżki dostaliby wszyscy urzędnicy. Ich płace poszłyby w górę o 5 proc. – Mniej nie wypada dawać – uważa jeden z polityków Platformy Obywatelskiej zaangażowany w projekt. Choć przyznaje, że ten scenariusz byłby znacznie kosztowniejszy dla budżetu. Podwyżki na poziomie 5 proc. dla ponad 120 tys. urzędników służby cywilnej oznaczałyby wydatek 345 mln zł. Ale oprócz nich w państwowej sferze budżetowej zatrudnione jest drugie tyle osób nieobjętych systemem mnożnikowym. Do tego dochodzi 80 tys. pracowników ZUS, KRUS i państwowych agencji. Summa summarum zatem – jak wyliczyło Ministerstwo Finansów – w tym scenariuszu potrzeba by było dodatkowych 2 mld zł. A przy podwyżce pensji o 3,5 proc. – 1,5 mld zł.
Wariant hojny oznaczałby dla państwa jeszcze większe wydatki. – Podwyżka powinna uwzględniać wyrównanie od chwili zamrożenia płac – uważa jeden z ministrów. Przy takim scenariuszu urzędnicze pensje wzrosłyby o ok. 20 proc. Choć nie od razu. – Proces rozłożony byłby na kilka lat – wyjaśnia członek rządu. Przy czym już w 2016 r. urzędnicy otrzymaliby o ok. 9 proc. więcej. Nie jest tajemnicą, że to jeży włosy na głowie rządowym specjalistom od finansów.
Reklama
Ostatecznych decyzji należy spodziewać się w wakacje, kiedy ocenić będzie można przyszłoroczne możliwości budżetu. Ale biorąc pod uwagę, że jesienią są wybory parlamentarne, wariant „na bogato” nie jest bez szans.

Zamrożenia płac w budżetówce nie da się już dłużej utrzymać

W przypadku urzędników, zwłaszcza służby cywilnej, rząd ma dwie drogi. Jedna to podwyżka kwoty bazowej. Jej wielokrotność jest podstawą pensji na poszczególnych stanowiskach.

Taki sposób oznacza proste przełożenie procentowej sumy podwyżki na pensje poszczególnych pracowników. Czyli jeśli rząd wpisuje do budżetu pięcioprocentową podwyżkę, to o mniej więcej tyle wzrosną pensje tak podreferendarzy, jak i dyrektorów departamentów. Ale to sposób, który ma sporo przeciwników. – To system demotywujący, który nie wpływa korzystnie na jakość administracji i konserwuje model małej rozpiętości płac – mówi Marek Rozkrut z EY, były dyrektor departamentu w resorcie finansów.

Alternatywa to podwyżka funduszu płac. Zwiększane są budżety na wynagrodzenia, ale o ich podziale decydują szefowie jednostek. To może budzić obawy, że w przypadku niektórych szefów podwyżki otrzymają ich zaufani ludzie. Z drugiej strony daje możliwość docenienia najlepszych.

Jak wynika z naszych informacji, możliwe, że skończy się na salomonowym rozwiązaniu. Część podwyżki zostanie przeznaczona na podniesienie kwoty bazowej, reszta – na fundusz płac. Jakiś wzrost płac będzie można zapewnić wszystkim, a resztę przeznaczyć na podwyżki dla najlepszych.

Reklama

Podwyżki dla urzędników zapowiadała premier Ewa Kopacz. Teraz deklaracje są już zapisane w przyjętej w zeszłym tygodniu przez rząd aktualizacji Programu Konwergencji. Dalsze decyzje poznamy, jeśli Komisja Europejska zdejmie z Polski procedurę nadmiernego deficytu, co może nastąpić za miesiąc. Później resort finansów zajmie się przygotowaniem budżetu na 2016 r., co oznacza więcej konkretów w lipcu lub sierpniu.

Piotr Kalisz, ekonomista banku Citi Handlowy, mówi, że zamrożenia płac w budżetówce nie da się już dłużej utrzymywać, gdy deficyt finansów publicznych spada i pewnie będzie spadał w kolejnych latach. Wprawdzie podwyżki mogą utrudnić osiągnięcie średnioterminowego celu budżetowego, czyli zejścia z deficytem do 1 proc. PKB (w 2014 r. wyniósł on 3,2 proc. PKB), ale jak mówi Kalisz, całe dostosowanie fiskalne nie może następować przez mrożenie płac. – Choć nie sądzę, by podwyżki były rozbuchane – uważa.

Niewielki – kosmetyczny – wzrost płac obstawia także Michał Burek z Raiffeisen Polbanku. – Mimo wszystko zakładam, że rząd będzie chciał przede wszystkim pokazać determinację w obniżaniu deficytu finansów, co pomoże w walce o zniesienie procedury nadmiernego deficytu przez Komisję Europejską – mówi ekonomista.

Z podwyżkami jest jeszcze jeden problem: rząd nie może sobie dowolnie ustalać wydatków w finansach publicznych. Wiąże go w tym reguła wydatkowa, która służy do określania górnego limitu wydatków. W przyszłym roku miałby on wynieść niecałe 713 mld zł w całym sektorze finansów. I nie wiadomo, czy dodatkowy koszt podwyżek dla budżetówki się w nim zmieści. Rząd ma ograniczone pole manewru w ustalaniu limitu, jednak może go podnieść dzięki działaniom dyskrecjonalnym w dochodach – np. zaplanowaniu dodatkowych wpływów z podatków przez wprowadzenie klauzuli obejścia prawa w ordynacji podatkowej albo listy dłużników podatkowych. Przygotowując Wieloletni Plan Finansowy na lata 2015–2018, resort finansów założył, że łączny efekt takich działań wyniesie 3,2 mld zł w przyszłym roku. Tyle że we wtorek rząd wyrzucił je z planu, bo są drażliwe politycznie. Ale limit pozostał niezmieniony. Może się okazać, że pieniądze na podwyżki będą tylko na papierze.

Podwyżki były, ale w firmach

O 28 proc. wzrosło średnie wynagrodzenie w gospodarce narodowej w porównaniu z 2008 r., kiedy zamrożono po raz pierwszy płace w sektorze publicznym. Według danych GUS średnia pensja brutto w gospodarce wynosiła w 2014 r. 3783 zł i w ciągu ostatnich sześciu lat zwiększyła się o 840 zł.

Ekonomiści, z którymi rozmawialiśmy, uważają, że w takiej sytuacji upieranie się przy braku podwyżek urzędniczych pensji może być ryzykowne. – Trwające tak długo zamrożenie płac oznacza demotywację pracowników, ogranicza ich rozwój, sprowadza się do drenażu mózgów z sektora publicznego i skutkuje ucieczką najlepszych do sektora prywatnego. Tymczasem to właśnie sektor publiczny jest tą gałęzią gospodarki, w której transformacja przebiega najwolniej, za to jego znaczenie jest duże. Koncepcja taniego państwa polegająca na ślepym zamrożeniu wydatków na płace nikomu nie służy – uważa Rafał Benecki, główny ekonomista Banku ING.

Z drugiej strony akurat teraz zwolennicy podwyżek nie mają mocnego argumentu. Co prawda pensje w firmach prywatnych wzrosły przez ostatnie lata, ale akurat w ubiegłym i w tym roku i tam podwyżki są raczej niskie. Realne dochody pracowników są większe, ale głównie dzięki temu, że spadają ceny. W firmach nie ma presji płacowej, ostatni marcowy wzrost wynagrodzeń w sektorze przedsiębiorstw o 4,9 proc. eksperci uznali za wydarzenie jednorazowe i spodziewają się, że niebawem dynamika wzrostu płac wróci do ok. 3 proc. rok do roku.

– Z badań koniunktury w firmach prowadzonych przez NBP wynika, że w II kwartale podwyżki planuje ok. 17 proc. przedsiębiorców. To grubo poniżej poziomu sprzed kryzysu, z czasów szybkiego gospodarczego wzrostu, kiedy wskaźnik sięgał 41 proc. To rzeczywiście wyraźnie pokazuje, że nie ma presji na wzrost płac. Ale to się zmienia. Są sygnały, że w niektórych branżach już mamy pewne ożywienie. Jednak zwiększanie wynagrodzeń nie będzie miało raczej tego przedkryzysowego impetu – ocenia Rafał Benecki.