Realizacja wyborczych zapowiedzi PiS oznacza, że wydatki w relacji do PKB mogą być najwyższe od 2011 r. Im wyższe wydatki, tym większa redystrybucja i tym bardziej etatystyczny i socjalny model gospodarki. Im mniejsza skala wydatków, tym bardziej liberalna gospodarka.
W 2017 r. polskie wydatki publiczne wyniosły 41,1 proc. PKB. Wynik za 2018 r. jeszcze nie jest znany. Wiele wskazuje, że poziom wydatków był zbliżony lub nawet niższy niż w 2017 r. Ale zapowiedzi "piątki Kaczyńskiego" wskazują, że czeka nas wyraźny wzrost. 40 mld zł dodatkowych kosztów w 2020 r. to blisko 2 proc. PKB, czyli niemal tyle, ile wydajemy na armię czy na pensje nauczycieli. Po wdrożeniu nowych rozwiązań wydatki mogą przekroczyć 43 proc. PKB.
W latach kryzysu dochodziły do 45 proc. Zmiana następuje jednak nie w czasach kryzysu w finansach czy gospodarce, ale przeciwnie – przy komfortowej sytuacji, choć z oznakami gospodarczego spowolnienia na horyzoncie. I zdaniem ekonomistów oznacza modyfikację modelu gospodarczego. – Można tak wnioskować, bo dużą część zasobów przekierowujemy na różne transfery w postaci gotówki czy obniżki podatków w stronę gospodarstw domowych. Ktoś zauważył, że państwo przyznaje się do pewnej bezradności i przekierowuje pieniądze do gospodarstw domowych na zasadzie "leczcie czy uczcie się sami" – zauważa Piotr Bielski z Santander Bank Polska.
Reklama
Nawet po zapowiadanym wzroście redystrybucji wydatki Polski w relacji do PKB będą poniżej unijnej średniej, która wynosi niemal 46 proc. Ale obserwatorzy podkreślają, że chodzi nie tylko o sam wzrost wydatków, ale też o to, na co pójdą pieniądze.
Mam krytyczny stosunek do tych propozycji, w przeciwieństwie do oferty z 2015 r. W poprzednich projektach widziałem walory społeczne. Wydawało mi się, że nie ma w nich istotnych zagrożeń makroekonomicznych, choć oczywiście miały także dla PiS walory polityczne. W tej chwili ten program walorów społecznych w zasadzie nie ma – mówi Ryszard Bugaj z Instytutu Nauk Ekonomicznych PAN. Wskazuje, że np. rozszerzenie 500 plus na pierwsze dziecko będzie dotyczyło rodzin średnio sytuowanych i zamożnych.
Politycy PiS nie ukrywają, że głównym celem pakietu jest przechylenie wyborczej szali na korzyść partii i rozstrzygnięcie kampanii na korzyść obozu rządzącego, zanim się ona na dobre zacznie. Bez względu na to, czy cel polityczny zostanie osiągnięty, zapowiedziane zwiększenie wydatków będzie zapewne trwałe. Nawet gdyby PiS wybory przegrało, to następcom trudno będzie cofnąć zmiany.
Ten ruch powiększa i usztywnia wydatki na trwałe, niezależnie od sytuacji gospodarczej. A po stronie dochodów w kolejnych latach możemy oczekiwać spadku dynamiki – mówi Ryszard Bugaj. Wskazuje spadek transferów z UE, koniec prostych sukcesów w uszczelnianiu podatków i możliwe spowolnienie wzrostu PKB, które będzie miało konsekwencje dla wpływów budżetu.
Koniunktura na razie będzie pomagać. Z opublikowanych wczoraj przez NBP danych z nowej projekcji inflacji i PKB wynika, że wzrost gospodarczy w tym roku powinien wynieść ok. 4 proc. W poprzedniej projekcji opublikowanej w listopadzie 2018 r. spodziewano się ok. 3,6-proc. wzrostu.
Michał Myck, dyrektor Centrum Analiz Ekonomicznych CenEA, uważa, że rzeczywiście dzięki dobrej koniunkturze, wzrostowi płac i wydatków w gospodarstwach domowych możemy liczyć na to, że dynamika wpływów z podatków będzie się utrzymywać na przyzwoitym poziomie. To będzie ułatwiać finansowanie nowych obietnic rządu. – Ale jest duże ryzyko, że gdy dojdzie do głębszego spowolnienia gospodarczego, jakiejś sytuacji kryzysowej, to dochodów może zabraknąć. A zwiększając wydatki sztywne bez zapewnienia stałych dochodów, rząd wiąże sobie ręce, ryzykując konieczność zwiększenia zadłużenia i ograniczając możliwości wydatkowe w innych obszarach – mówi.
Dodatkowych dochodów rząd raczej nie będzie szukał w opodatkowaniu pracy, bo kierunek zapowiadanych zmian jest zupełnie odwrotny. Zwiększenie kosztów uzyskania przychodów oraz obniżenie stawki PIT mają zmniejszyć obciążenia nakładane na zarobki. W podatku PIT można zwiększyć daninę nakładaną na najbardziej zamożnych, a więc rozbudować progresję podatkową. W dzisiejszym systemie ponad 90 proc. podatników rozlicza się pierwszą stawką, co oznacza, że skala jest niemal płaska.
Rząd może się też starać jeszcze dokręcić śrubę w VAT i akcyzie. Oba podatki były wymienione w źródłach finansowania "piątki" prezentowanych przez premiera Mateusza Morawieckiego. Z samej akcyzy rząd miałby wycisnąć dodatkowy miliard. A z VAT?
Grzegorz Poniatowski z Fundacji CASE, który jest szefem zespołu przygotowującego raport o luce w VAT dla Komisji Europejskiej, jest ostrożny. – Z naszych wstępnych szacunków wynika, że dyscyplina w tym podatku jest bardzo duża i trudno ją będzie jeszcze zwiększyć – mówi.
To jednak wcale nie znaczy, że nie da się trwale zwiększyć wpływów z podatków pośrednich. Można to zrobić np. rezygnując z preferencji dla niektórych grup towarów i usług, czyli opodatkować je podstawową stawką VAT, a nie obniżoną. – Trzeba sobie zadać pytanie, czy w polskim VAT preferencji nie jest zbyt dużo z punktu widzenia podstawowej funkcji systemu podatkowego, czyli zapewnienia dochodów do budżetu – mówi Grzegorz Poniatowski.
Michał Myck uważa jednak, że możliwości wzrostu opodatkowania konsumpcji – a do tego sprowadzałyby się takie zmiany w podatku od towarów i usług – nie są aż tak duże. – Nie wiem, czy rząd zaryzykuje podniesienie stawek podatku od towarów i usług, bo mogłoby to mieć negatywny wpływ na dynamikę konsumpcji, co byłoby szczególnie problematyczne, gdy gospodarka zacznie zwalniać – uważa dyrektor CenEA. Radzi też ostrożnie podchodzić do podnoszenia akcyzy. – Zbyt wysokie stawki mogą doprowadzić do spadku legalnego obrotu niektórych towarów, dotyczy to np. alkoholu i papierosów – mówi.
Obaj nasi rozmówcy są natomiast zgodni, że rząd mógłby zacząć prace nad opodatkowaniem majątku. To mogłoby być stałe źródło finansowania nowych wydatków. Ale jest problem: żeby zbierać podatki od majątku – np. od nieruchomości – trzeba najpierw opracować sposób jego wyceny i metodę poboru podatku.