- Konflikt polsko-kozacki otworzył przed Rosją możliwość ekspansji
- Obcowanie z "ruskim mirem"
- Pierwszy z niedostrzeganych dziś cudów III RP
- Jamał i kontrakt norweski
- Sikorski, Sienkiewicz i "Polska Piastowska"
"Bez Ukrainy Rosja przestaje być imperium eurazjatyckim: może wciąż próbować zdobyć status imperialny, lecz byłaby wówczas imperium głównie azjatyckim, stale wciąganym w rujnujące konflikty z od niedawna suwerennymi narodami Azji Środkowej, które nie pogodziłyby się z utratą niepodległości i byłyby wspierane przez bratnie kraje islamskie na południu" – twierdził na łamach wydanej w 1997 r. książki "Wielka szachownica" Zbigniew Brzeziński. "Jeżeli jednak Moskwa ponownie zdobędzie władzę nad Ukrainą, wraz z pięćdziesięcioma dwoma milionami jej obywateli, ogromnymi bogactwami naturalnymi oraz dostępem do Morza Czarnego, automatycznie odzyska możliwość stania się potężnym imperium spinającym Europę i Azję" – ostrzegał.
Konflikt polsko-kozacki otworzył przed Rosją możliwość ekspansji
Te tezy byłego doradcy do sprawa bezpieczeństwa narodowego prezydenta Jimmy’ego Cartera dla Polaków orientujących się w dziejach Europy środkowo-wschodniej, nie stanowiły zaskoczenia. Początkiem końca Rzeczpospolitej Obojga Narodów był pogłębiający się konflikt polsko-kozacki. Otworzył on przed Rosją możliwość ekspansji, która uczyniła z niej największy obszarowo kraj świata.
Od wybuchu powstania Chmielnickiego w 1648 r. Polakom, Ukraińcom, Litwinom oraz innym nacjom zamieszkującym Rzeczpospolitą pozostawało już tylko staczanie się po równi pochyłej. Aż do momentu, gdy musiały pogodzić się z tym, że ich samodzierżawnym władcą jest car. Zaś marzenia o wolności są najgorszą zbrodnią. Poza tym Rosja czy potem Związek Radziecki niezmiennie okazywały się dla zwykłych ludzi jednym z najpaskudniejszych na cały globie miejsc do życia. O to potrafili zawsze zadbać, ci którzy tam rządzili.
Obcowanie z "ruskim mirem"
Ponoć historia uczy jedynie tego, że niczego nie potrafi nas nauczyć, a jednak bliskie obcowanie z "ruskim mirem" przyniosło prąd intelektualny, który swą maleńką niszę znalazł w podparyskim Maisons Laffitte. Tam pod opieką Jerzego Giedroycia na łamach "Kultury" i wydawanych przez Instytut Literacki książek przemyślenia snuli: Juliusz Mieroszewski, Bohdan Osadczuk, Andriej Amalrik, Leopold Unger i wielu innych obdarzonych znakomitym intelektem ludzi. Większość dobrze orientowała się w dziejach i problemach Europy środkowo-wschodniej. Co ciekawe, ich rodzinne korzenie oddawały przekrój narodowościowy pierwszej Rzeczpospolitej: Polacy, Litwini, Ukraińcy, Żydzi, Rosjanie, etc. Z malutkiego kociołka narodów w Maisons Laffitte wypływały idee rewolucyjne, a zarazem kompletnie abstrakcyjne. Gdy w czerwcu 1976 r. Giedroyć pisał do Czesława Miłosza: „rezygnujemy ze Lwowa i Wilna dla znormalizowania stosunków z Ukrainą i Litwą”- brzmiało to wręcz komicznie. Przecież aż po Łabę swe panowanie rozciągał Związek Radziecki. No, ale Giedroyć uparcie wierzył, że jeszcze za jego życia ZSRR się rozpadnie i Polska musi być na to gotowa, bo upadek czerwonego imperium wcale gwarantował jej długiego istnienia.
Dla mnie problem najważniejszy to stworzenie niezależnego państwa ukraińskiego, żeby był kraj buforowy między nami a Rosją - opowiadał Książę w 1981 r. Barbarze Toruńczyk. To jest jednak kraj, który ma 40 mln ludności, który jest ilościowo większy niż my. I to jest dla nas sprawa zupełnie zasadnicza. To nie jest kwestia federacji. I nie bardzo tę federację widzę i ona jest niepotrzebna – za dużo jest [przelanej] krwi między nami, żeby dzisiaj mówić o federacji polsko-ukraińskiej i mówienie o tym tylko doprowadza Ukraińców do wściekłości. Ale sam fakt powstania tego państwa daje nam możność manewru. (...) I to jest kwestia życia i śmierci polskiego państwa – podkreślał.
Pierwszy z niedostrzeganych dziś cudów III RP
Minęło dziesięć lat i Związek Radziecki rozsypał się jak domek z kart. Zaś na wschód od Bugu nagle stało się ciałem największe marzenie myślicieli z Maisons Laffitte. Swoje, niepodległe państwa odzyskali: Litwini, Łotysze, Estończycy, Białorusini i przede wszystkim Ukraińcy. Co więcej, w Warszawie władzę przejęli ludzie wychowani na paryskiej "Kulturze". Dla nich rzeczą oczywistą było, że Polska rezygnuje z wszelkich roszczeń wobec wschodnich ziem Rzeczpospolitej w imię wspólnego dobra jej dawnych narodów i przede wszystkim własnego bezpieczeństwa.
Tak zdarzył się pierwszy z niedostrzeganych do dziś cudów III RP. Rewolucyjna zmiana w podejściu do spraw wschodnich - zupełnie nie do pomyślenia w czasach II Rzeczpospolitej.
Potem w latach 90. rządy w Warszawie zmieniały się często, lecz jeśli idzie o podejście do państw zza wschodniej granicy Polski działano tak, jak tego życzyłby sobie Jerzy Giedroyć. Inna sprawa, że Polska która sama ledwie co wybiła się na niezależność, niewiele mogła. Udawało się jednak trzymać fundamentalnych zasad - wspierać europejskie aspiracje wschodnich sąsiadów, unikać zbytecznych konfliktów, nie przesadzać w zbliżeniu z Rosją. Kiedy w tym ostatnim jednak przesadzano, wkrótce potem następował mozolny odwrót. Tak działo się choćby po podpisaniu we wrześniu 1996 r. fatalnego dla Polski kontraktu jamalskiego. Kreml w pełni wykorzystał wówczas fakt, że III RP nie posiadała gazociągów łączących ją z innymi niż Rosja dostawcami, ani też własnych gazoportów.
Jamał i kontrakt norweski
Warszawa musiała zakontraktować na nadchodzące 25 lat tak ogromną ilość gazu, że praktycznie znalazła się w sytuacji patowej. Wydobywanie go z własnych złóż przez PGNiG oraz budowa innych niż Jamał rurociągów stawało się nie tylko nieopłacalne. Wprowadzona do kontraktu zasada "take or pay" (bierz lub płać) sprawiała, że nawet jeśli nie odbierało się błękitnego paliwa od Gazpromu i tak się za niego płaciło. Przy czym nie wolno go było nawet reeksportować do innych krajów. Szukanie alternatywnych dostawców okazywało się więc rażącą niegospodarnością i rozrzutnością. A jednak kolejne rządy zdobyły się na stopniowe renegocjowanie warunków kontraktu, budowę gazociągów łączących Polskę z ościennymi państwami, wreszcie gazoportu. Nawet jeśli na moment schodzono z tej drogi - jak zrobił to rząd Leszka Millera, zrywając pod koniec 2003 r. kontrakt norweski, czym zablokował budowę gazociągu Baltic Pipe - kolejne ekipy na nią wracały. W efekcie dosłownie za minutę dwunasta Polska była gotowa na to, że zostanie odcięta od kluczowych surowców energetycznych z Rosji.
Podobnie rzecz wyglądała z wieloma innymi pociągnięciami, mogącymi zbliżyć Warszawę do Moskwy, kosztem bezpieczeństwa Ukrainy oraz innych krajów Europy wschodniej.
Za coś oczywistego uznawano, że wielkim orędownikiem sprawy ukraińskiej w czasach pomarańczowej rewolucji w 2004 r. stał się prezydent Aleksander Kwaśniewski. Ryzykując ostry konflikt z Kremlem, choć przecież swą karierę zaczynał jako komunistyczny aparatczyk w PRL. Zaś de facto kontynuatorem jego działań stał się wywodzący się z solidarnościowej opozycji, prezydent Lech Kaczyński.
Sikorski, Sienkiewicz i "Polska Piastowska"
Punktem zwrotnym zadawał się rok 2009. Ówczesny szef polskiego MSZ Radosław Sikorski przy intelektualnym wsparciu Bartłomieja Sienkiewicza, sformułował koncepcję "Polski Piastowskiej". Miała stanowić ona intelektualną alternatywę dla polityki, którą nazywano "Polską Jagiellońską", a promował ją Lech Kaczyński oraz skupione wokół prezydenta środowiska. Nota bene była ona kalką koncepcji wypracowanych w Maisons Laffitte.
W swym artykule opublikowanym na łamach "Gazety Wyborczej" 29 sierpnia 2009 r. minister Sikorski ogłosił: "Niemcy przekształciły się w dogłębnie demokratyczne państwo. Rosja od bez mała 20 lat idzie drogą prób modernizacyjnych i demokratyzacyjnych, które - jak mamy nadzieję - uczynią z tego kraju równie wiarygodnego partnera i przyjaciela". Jak pisał: "czas odrzucić politykę «jagiellońską»", a także zasady "równowagi sił i budowania koalicji przeciw najsilniejszemu państwu". Zdaniem Sikorskiego polską politykę wschodnią należało oprzeć na Unii Europejskiej oraz wspieraniu partnerstwa strategicznego między UE a Rosją. Dla mniejszych krajów na wschód od Bugu miał skromne Partnerstwo Wschodnie będące czymś w rodzaju unijnej agendy, zawiadywanej z Warszawy. Zapowiedzianemu zwrotowi politycznemu towarzyszyła wizyta Władimira Putina w Polsce z okazji wybuchu II wojny światowej.
Coś co miało przekreślić całą spuściznę Jerzego Giedroycia skończyło się już 10 kwietnia 2010 r. Wielką ironią losu było, że śmierć prezydenta Lecha Kaczyńskiego i wielu jego najbliższych współpracowników w praktyce ucięła polsko-rosyjskie zbliżenie. To jak Kreml zaczął rozgrywać katastrofę smoleńską stało się czymś na kształt kubła zimnej wody wylanego na głowy rządzących wówczas w Warszawie. Kiedy cztery lata później Rosja anektowała Krym i oderwała od Ukrainy dwie wielkie prowincje Radosław Sikorski, a także premier Donald Tusk mówili i działali dokładnie tak, jak zalecali niegdyś myśliciele z Maisons Laffitte. Rozumiano, że przetrwanie Ukrainy to zgodnie ze słowami Giedroycia: kwestia życia i śmierci polskiego państwa.
Rzeczywistość bezlitośnie rozprawiła się z "Polską Piastowską" Sikorskiego
Tak rzeczywistość bezlitośnie rozprawiła się z koncepcją "Polski Piastowskiej". Na szczęście nawet wówczas, gdy rządzili jej propagatorzy, ustrzeżono się nieodwracalnych błędów. Polska nie zaakceptowała budowy gazociągów Nord Stream, nie skonfliktowała się z Ukrainą, nie zaniechała wspierania proeuropejskich aspiracji Kijowa. Potem za czasów rządów Zjednoczonej Prawicy ustrzeżono się z kolei śmiertelnego obrażenia na Ukraińców. Zarówno prezydent Petro Poroszenko jak i Wołodymyr Żeleński, chcieli wierzyć, iż gwarantem bezpieczeństwa ich kraju mogą być Niemcy oraz Unia Europejska. Ulegając podobnemu złudzeniu, co wcześniej Radosław Sikorski. Relacje z Warszawą stały się dla Kijowa sprawą trzeciorzędną. Mimo to polska strona zdobyła się na cierpliwość i zrozumienie, iż polityka polega nie na oczekiwaniu wdzięczności za dawne przysługi, lecz poszukiwaniu wspólnych interesów w teraźniejszości i przyszłości. Kiedy 24 lutego Rosja zaczęła inwazję III RP zrobiła dokładnie to co powinna. Gdyby nie to, że Polska stała się zapleczem ukraińskiego państwa, dzięki któremu ma ono zagwarantowane dostawy broni, amunicji i zaopatrzenia z całego, wolnego świata, Kreml świętowałby odzyskanie najważniejszego elementu starego imperium. Ten czarny scenariusz już się nie ziści. Zamiast niego, to ukraińskiej siły zbrojne triumfują pod Chersoniem i nie jest to koniec ich zwycięstw.
Natomiast Polacy mogą w spokoju celebrować rocznicę odzyskania niepodległości, bo krwawe walki toczą się tysiąc kilometrów od granicy III RP. Takie właśnie długoterminowe korzyści niesie ze sobą fakt, że jakimś cudem nie spartoliliśmy przez trzy dekady naszej polityki wschodniej. Jeśli istnieją jakieś zaświaty Książę z Maisons Laffitte musi dziś bardzo szeroko się uśmiechać.