Po prostu zdumiewające. Tym krótkim spostrzeżeniem można podsumować to, co objawione zostało przy okazji wizyty w Warszawie szefowej Komisji Europejskiej. Jako, że prawie nikt w Polsce zdumienia nie okazuje, lakoniczne spostrzeżenie wymaga dłuższego i wielowątkowego uzasadnienia, jakie są ku niemu powody. Zacznijmy więc od małych zdumień, łącząc je w coraz większe.

Reklama

Najmniejsze zdumienie

Najmniejsze dotyczy zgodnej satysfakcji, jaką okazał zarówno obóz władzy jak i opozycja po tym, jak Ursula von der Leyen ogłosiła, iż Komisja Europejska zatwierdziła Krajowy Plan Odbudowy. Czym otworzyła możność wypłaty Polsce 11,5 mld euro kredytów i 23,9 mld dotacji. Ostatni raz taka zgodność odczuć zdarzyła się chyba na początku tego stulecia, gdy była mowa o wspólnym „premierze z Krakowa”. Oddajmy jednak sprawiedliwość obu stronom. Rządzący udowodnili opozycji i swemu elektoratowi, iż w Brukseli nie są traktowani jak trędowaci i europejskie elity władzy chcą z nimi ubijać interesy. Opozycja udowodniła rządowi i swojemu elektoratowi, że PiS można za sprawą presji Unii zmusić do ustępstw. W tym wypadku likwidacji Izby Dyscyplinarnej Sądu Najwyższego. Jednak po odnotowaniu obustronnych powodów do zadowolenia, zdumienie wcale nie znika.

Reklama
Reklama

Obóz władzy ugiął kolana przed prozą życia

Kolejne z malutkich wynika ze spostrzeżenia, iż obecny obóz władzy od lat odwoływał się do hasła „wstawania z kolan”, zwłaszcza w relacjach z Brukselą. Po czym ugiął się przed prozą życia i zgodził na pozyskania funduszy w zamian za wprowadzenie w państwie określonych przekształceń prawnych i ekonomicznych.

Ten rodzaj umów nie stanowi czegoś nadzwyczajnego. Wprawdzie zmieniła się nazwa, lecz w kwestii ustaleń zawarte porozumienie nie odbiega od tych, jakie dziesiątki państw bardzo potrzebujących kapitału, zawierały z Międzynarodowym Funduszem Walutowym i Bankiem Światowym. W przypadku Polski najbardziej znaczącą umowę tego typu wynegocjowano jesienią 1989 r., po czym przełożono ją na reformy zawarte w planie Balcerowicza. Czy przystawały one do treści porozumienia oceniał przebywający w Warszawie od października 1989 r., dyrektor departamentu europejskiego MFW Massimo Russo. W przypadku gdyby uznał, że Polska łamie warunki umowy, przelewy środków zostałby wstrzymane. Nieco zdumiewające, jak nie różni się to od tego, co podczas swego przemówienia ogłosiła w Warszawie Ursula von der Leyen. Dzisiaj nasze poparcie jest ważnym krokiem w kierunku wypłaty ponad 35 mld euro na rzecz Polski przez kolejne lata. To pierwszy krok, a pieniądze będą wypłacane, kiedy reformy i inwestycje zostaną dokonane.

Jak bardzo wspomniane fundusze są Polsce potrzebne można sobie uświadomić zaglądając do przyjętego przez rząd „Wieloletniego Planu Finansowego Państwa na lata 2022-2025”. Wynika z niego, że obsługa długów do niedawna nie wymagała specjalnego wysiłku. Ich spłata obciążała budżet państwa kwotą poniżej 30 mld zł. Jednak szybki wzrost zadłużenia w połączeniu z wysoką inflacją ucina błogi spokój. W ciągu dwóch lat wysokość płaconych odsetek od zobowiązań może wzrosnąć nawet do 70 mld zł. rocznie. W tym samym dokumencie wczytać można szacunek ekonomicznych profitów, płynących z realizacji Krajowego Planu Odbudowy. „W pierwszych trzech latach wykorzystania funduszy dynamika realnego wzrostu gospodarczego byłaby wyższa średnio o 0,6 pkt proc. Realizacja KPO miałaby także pozytywne skutki dla rynku pracy – w porównaniu do scenariusza bazowego w ciągu dwóch lat powstałoby o 0,3% więcej miejsc pracy” – zapisano.

Wzrost gospodarczy plus większa liczba zatrudnionych równa się - więcej środków w budżecie państwa na wydatki oraz obsługę zadłużenia. Teoretycznie więc radość władzy, a także opozycji (mającej nadzieję na przejęcie za rok władzy) nie powinny zdumiewać. Kryzysy zadłużeniowe mają to do siebie, że w demokratycznych państwach hurtem zmiatają ze sceny politycznej istniejące dotąd partie. Lepiej więc ich nie doświadczać na własnej skórze.

Setki kamieni milowych?

Mimo to zdumiewająca wydaje się sytuacja, że w sprawie wypłacenia środków z Funduszu Odbudowy wiadomo tyle, co ustnie zadeklarowała szefowa Komisji Europejskiej.

Przyczyną tegoż zdumienia jest treść wypowiedzi odnosząca się do zasad wypłat (brak jakiegokolwiek innego, konkretniejszego źródła informacji). Mówiąc wprost. Aby do wypłat doszło Polska musi zrealizować długą listę „kamieni milowych”, wyszczególnionych przez Brukselę w umowie. Fakt, że liczący prawie 250 stron dokument upubliczniono tuż przez przyjazdem Ursuli von der Leyen do Warszawy sprawił, że wszyscy w panice zaczęli je liczyć. Przy okazji próbując ustalić, czego konkretnie dotyczą. Stąd kompletne pogubienie się w rachunkach. Najpierw kamieni milowych było tak około 116, potem się mnożyły i na oko jest ich już ponad 280, acz liczenie jeszcze trwa.

Tu pora na nieco większe zdumienie. Szefowa KE podczas swego wystąpienia powiedziała dokładnie: najpierw kamienie milowe, a dopiero później wypłata środków. Tymczasem, co niektóre dotyczące np.: pełnego oskładkowania umów-cywilnoprawnych, wyższych opłat za rejestrację pojazdów benzynowych i z silnikiem Diesla, czy wprowadzenia w miastach stref niskoemisyjnego transportu (zakaz wjazdu do centrów starszych samochodów), mają być zrealizowane za rok lub nawet w 2024 r. Mam tu zatem zagwozdkę, czy zgodnie ze słowami szefowej KE dopiero wówczas można spodziewać się wypłaty środków. O ile bowiem sądownictwo w Polsce możemy sobie reformować co miesiąc, jeśli taka będzie zgodna wola rządu i opozycji, o tyle dociążenie wyborców kolejnymi opłatami w nadchodzącym roku wyborczym nie będzie już takie proste. Zwłaszcza, kiedy i tak drenują im kieszenie ceny: paliw, energii, żywności oraz inflacja.

Jak rządzący wyobrażają sobie realizację kamieni milowych?

W tym miejscu pora na kolejne zdumienie. Wynika ono z pytania, jak rządzący wyobrażają sobie realizację wszelkich kamieni milowych w razie długotrwałego braku pieniędzy z Brukseli. Chodzi mianowicie o zaplanowane w KPO inwestycje w renowację i termoizolację „setek tysięcy budynków”, rozwój elektromobilności i instalacji wodorowych, zakupy elektrycznych autobusów, cyfryzację państwa i szkolnictwa, etc. Jeśli bowiem wypłat nie będzie, to aby zdążyć do 2027 r. (taki jest horyzont czasowy Funduszu Odbudowy), należy wszystkie „kamienie milowe” sfinansować z pieniędzy pożyczonych na warunkach rynkowych, obciążonych oprocentowaniem adekwatnym do rosnącej w całym świecie inflacji.

Jednak, aby naprawdę się zdumieć należy spojrzeć na sprawę trochę szerzej. Oto mamy umowę z prawie 300 warunkami, z których niespełnienie choćby jednego daje prawo drugiej stronie do zablokowania wypłaty środków. Bez nich zaś w zasadzie wszystko się sypie i blokuje możność realizacji umowy.

Umowa niczym jątrząca rana

Przy relacjach z Brukselą, jakie miał dotąd obóz władzy w Polsce, staje się więc ona niczym jątrząca się rana, w którą dosłownie każdy będzie mógł wepchnąć palec. Dla Brukseli odcięcie III RP od Funduszu Odbudowy z dowolnego powodu lub i bez niego jest proste jak odebranie przedszkolakowi cukierka. Jest na to ze 300 sposobów. Jednak popatrzmy i na drugą stronę medalu. Jeśli rządzący chcieliby podsycić nastroje antyunijne w Polsce mają w ręku 300 nowych możliwości.

Na marginesie można nieco zdumieć się dziką radością wyrażaną przez opozycję widzącą w Funduszu Odbudowy bicz na PiS. Wprawdzie inwestycje zawarte w KPO bardzo pomogą dostosować Polskę do wielkiej transformacji energetycznej i rozwojowej zaplanowanej w Unii, lecz dla zwykłego wyborcy pozytywne efekty tego pozostaną przez długie lata mało lub w ogóle nieodczuwalne. Zupełnie odwrotnie do serii opłat i podatków, jakie umowa z Brukselą narzuca. W dobie wysokiej inflacji każdy dodatkowy koszt życia odczuwa się podwójnie. Gdy zaś pieniędzy ledwo wystarcza na przeżycie miesiąca już sama myśli o dociążeniu nowym wydatkiem budzi grozę. Jeśli podczas nadciągającej kampanii wyborczej opozycja wypisze na sztandarach obecne hasło, iż Bruksela za pomocą Funduszu Odbudowy przywraca w III RP praworządność, to niech się nie dziwi tym, co jej pokażą wyborcy spoza twardego elektoratu.

Największe zdumienie

W tym rankingu zdumień pora przejść do tego największego. W dziejach wielkich, zróżnicowanych kulturowo i etnicznie tworów, niezależnie czy były to Imperium Rzymskie, Imperium Brytyjskie, czy Stany Zjednoczone, tendencje odśrodkowe zaczynały się zawsze od prostych odczuć. Jakaś społeczność czuła się: wykorzystywana, niesprawiedliwie traktowana, pozbawiona wpływu na ważne decyzje jej dotyczące. Jeśli na to nakładały się różnice: narodowe, językowe lub kulturowe, trend odśrodkowy narastał szybciej.

Mechanizm zależności jaki zbudowano przy okazji Funduszu Odbudowy ma wszelkie dane ku temu, aby takie zachowania społeczne generować. Wystarczy szczypta głupoty lub odrobina złej woli, żeby tak zadziałał. Zdumiewające, że politycy, którzy go stworzyli zachowują się tak, jakby nie miało to zupełnie znaczenia.