Przyjaźń francusko-niemiecka, na której zbudowano Unię Europejską, z każdym tygodniem staje się coraz bardziej szorstka.

Szorstka przyjaźń Francji i Niemiec

"Stosunki między Emmanuelem Macronem a Olafem Scholzem, przywódcami dwóch potęg gospodarczych UE, są teraz tak lodowate, że nawet nie wyrażają chęci bycia widzianymi razem przez prasą" – zauważyli na łamach "Politico" 26 października Hans von der Burchard i Clea Caulcutt. Odpowiedzialnością za ten stan rzeczy można obarczyć przede wszystkim Berlin. Od kiedy kanclerzem został Olaf Scholz, zachowuje się on niczym zgnębiony kłopotkami mąż, mający serdecznie dość nieustannie zrzędzącej francuskiej żony. Robi więc wszystko, żeby spędzać z nią jak najmniej czasu. Gdy już musi, wówczas demonstracyjnie połowicę ignoruje. Zaś rzeczowo rozmawia tylko w momentach najwyższej konieczności.

Reklama

Ten trwający od kilku miesięcy kryzys w związku ostatnio się pogłębił. Najpierw kanclerz nie miał chęci na rozmowę z francuską premier Elisabeth Borne. Spotkanie odwołał, wymawiając się pozytywnym wynikiem testu na obecność koronawirusa. Uparta pani premier domagała się choć wideokonferencji. Wówczas urząd kanclerski przekazał, że Olaf Scholz czuje się nazbyt słabo, by znieść rozmowę z szefową francuskiego rządu.

Reklama

Minął miesiąc i gdy wydawało się, że Francuzi w końcu będą mogli wylać swoje żale, Niemcy nagle odwołali tradycyjne konsultacje rządowe, przenosząc ja na styczeń. Co więcej - jak twierdzi "Politico" - poinformowali francuskich partnerów, iż nie dadzą rady przyjechać ponieważ w tym samym terminie... "pięciu niemieckich ministrów zarezerwowało jesienne wakacje". Zamiast podejść ze zrozumieniem do sprawy, no bo czasy ciężkie, każdy grosz się liczy, a wycieczki Last Minute gwarantują spore oszczędności, Francuzi po prostu się zagotowali.

Kontrowersyjna wizyta Scholza w Chinach

Zrzędzący Macron i obrażona Borne od dawna próbują uświadomić niemieckim partnerom, jak bardzo się im nie podobają poczynania drugiej strony. Lista żali stale się wydłuża. W ostatnich tygodniach prezydent Francji krytykował rząd Scholza za plan wydania 200 mld euro na wsparcie dla obywateli oraz niemieckich firm, dotkniętych horrendalnymi cenami energii. Oskarżając Berlin o ekonomiczny protekcjonizm oraz podważanie europejskiej solidarności. Zaraz potem prezydent równie źle ocenił decyzję kanclerza dotyczącą odsprzedania części udziałów w hamburskim porcie chińskiemu koncernowi Cosco. Scholzowi oberwało się za "naiwność" oraz pozwalanie by Pekin traktował Europę "jak otwarty supermarket". Minął dzień i Macron zrzędził tym razem z powodu dzikiego pośpiechu kanclerza, który postanowił wybrać się do Chin na spotkanie z prezydentem Xi Jinpingiem. Wkrótce, jako pierwszy przywódca demokratycznego państwa, Scholz pogratuluj osobiście chińskiemu władcy tego, że zagwarantował sobie dożywotnie rządy. "Myślenie w Pałacu Elizejskim jest takie, że byłoby lepiej, gdyby Macron i Scholz odwiedzili Chiny razem – a najlepiej nieco później, a nie bezpośrednio po kongresie Komunistycznej Partii Chin" – doniosło "Politico".

Za rządów Angeli Merkel pani kanclerz z matczyną cierpliwością wysłuchiwała zrzędzenia Macrona. Następnie się z nim zgadzała, aby (gdy już sobie poszedł) wszystkie jego postulaty zignorować. Natomiast Scholz bezczelnie się odcina. Francuzi musieli być już na krawędzi wybuchu, skoro nagle kanclerz zdecydował się pojechać w tym tygodniu do Paryża. Tam demonstracyjnie spotkał się z prezydentem Francji i wreszcie wysłuchał. Jednak samo pożegnanie wskazywałoby na przechodzenie przyjaźni w jeszcze bardziej szorstki etap. Właściwie jedyny punkt wspólny, ogłoszony przez kanclerza i prezydenta, dotyczył braku ich zgody na to, jak Stany Zjednoczone zamierzają wspierać swą gospodarkę w dobie kryzysu. Jednak poza zapowiedzią sprzeciwu wobec coraz bardziej protekcjonistycznej polityki Waszyngtonu, w żadnej innej, istotnej kwestii nie ogłoszono wspólnego stanowiska. Nawet w czasach, gdy kanclerz Adenauer z prezydentem de Gaulle'em budowali pierwsze zręby europejskiej wspólnoty nie bywało aż tak źle we wzajemnych relacjach.

Nic też nie zapowiada, by ta szorstka przyjaźń mogła się nagle stać bardziej czuła. Wręcz przeciwnie, wiele przesłanek wskazuje, iż zacznie być dla Paryża jeszcze boleśniejsza.

Wstrząs wśród niemieckich elit politycznych

Przyczyna leży bowiem nie w oschłej osobowości Scholza (choć ona pogłębia niesnaski), lecz we wstrząsie, jakiego doświadczyły niemieckie elity polityczne. Ogromny sukces ekonomiczny Niemiec opierał się na tym, że od kilkudziesięciu lat potrafiły one gwarantować sobie rolę "pępka świata". Ściślej mówiąc gospodarka RFN miewała się znakomicie za sprawą pięciu filarów utrzymywanych w polityce zagranicznej. Ten rosyjski zapewniał tanie i łatwo dostępne surowce. Z kolei USA gwarantowały Niemcom bezpieczeństwo swymi siłami zbrojnymi. Dzięki temu Berlin mógł wydawać na obronność od ponad trzydziestu lat akurat tyle, by zapewnić urzędnikom państwowym - jakimi de facto stali się żołnierze i oficerowie Bundeswehry w miarę godziwe warunki życia.

Trzeci filar stanowiła kooperacja gospodarcza z Chinami, bo tam niemieckie koncerny znalazły znakomite miejsce dla swych fabryk. Z kolei długoletnia spolegliwość Francji zapewniała to, że relacje w Unii układane były po myśli urzędu kanclerskiego. Kiedy zaś RFN zagroził napływ milionów migrantów, z pomocą przyszła Turcja. Prezydent Erdogan bardzo nie lubił Angeli Merkel, ale po zainkasowaniu w sumie 6 mld euro zamknął szlaki prowadzące przez Azję Mniejsza na Bałkany. Dzięki temu kolejne fale migracyjne płyną i to dosłownie drogą morską. Spadając potem na barki państw południa UE: Grecji, Włoch, Hiszpanii. Tak Niemcom udało się pozbyć dużej części kłopotliwego ciężaru.

Z wymienionych powyżej filarów w tym roku runął rosyjski. Ten amerykański mocno ciąży, bo Waszyngton nie zamierza już być darmowym ochroniarzem i żąda wiele w zamian. Nagle Niemcy musiały wygospodarować 100 mld euro na odbudowę swoich sił zbrojnych. Filary: francuski i turecki też mogą budzić zrozumiały niepokój. Został chiński, lecz i tu kolejne zdarzenia prezentują się groźnie. Oto USA uderzają coraz mocniejszymi sankcjami w Państwo Środka, domagając się tego samego od sojuszników.

Scholz chce więc znaleźć się jak najszybciej w Pekinie, by tam umacniać kooperację z bardzo ważnym partnerem. Jego miotanie się, połączone z kunktatorstwem w kwestii pomocy Ukrainie, ma jak najbardziej racjonalne przyczyny. Kanclerz widzi, że to, na czym opierało się bogactwo Niemców, wali się w gruzy. Szuka więc sposobów na ratowanie budowli oraz wsparcie jej nowymi filarami. Jeśli poniesie porażkę, RFN czeka masa kłopotów. Dlatego też niezależny, jak głośno zrzędzi Macron, interes Niemiec pozostanie dla kanclerza na pierwszym miejscu. Jednak to uderza w interesy Francji (o francuskiej dumie narodowej, narażanej przez Niemców na ciężkie przejścia, już nie wspominając).

Niepowtarzalna szansa dla Polski

Tak właśnie otwiera się przed Polską szansa, żeby przestała pełnić w UE rolę biernego statysty lub ostatnimi laty chłopca do bicia i móc o ważnych kwestiach współdecydować.

Dla uporządkowania sprawy - czas pobytu III RP w Unii da się z grubsza podzielić już na dwa okresy. W pierwszy, pełnym demonstracyjnego euroentuzjazmu, Warszawa zdobyła sobie pozycję pupila zachodnich mediów i polityków, jako ideał nowego członka wspólnoty. Jednak poza wyrazami powszechnej sympatii nie było mowy, żeby mogła w praktyce odgrywać jakąś większą rolę niż np. Czechy czy Słowacja. Stanowisko Polski nie wpłynęło na żadną kluczową dla przyszłości UE oraz poszczególnych krajów członkowskich decyzję. Nagrodę za euroentuzjazm stanowiło utrzymywanie fasadowego Trójkąta Weimarskiego. Dzięki niemu kolejni premierzy III RP mogli od czasu do czasu pochwalić się wyborcom, że kanclerz Niemiec i prezydent Francji darzy ich szacunkiem.

W drugim etapie, po 2015 r. rządzący obóz Zjednoczonej Prawicy poszedł na zwarcie z Niemcami, a jednocześnie w samobójczym stylu zraził do siebie Francję, zrywając kontrakt na zakup Caracali. Gdy nowym prezydentem V Republiki został Emmanuel Macron, zrobiło się jeszcze gorzej. Zatem wygląda na to, że Unia okazała się dla Warszawy zbyt skomplikowanym tworem, w którym PiS zupełnie się pogubił.

Wyjaśniając z grubsza. Obecny obóz władzy od kilku lat z coraz większą intensywnością toczy bój z Komisją Europejską. Na początku sprawiało mu to mnóstwo frajdy, bo urzędników z Brukseli dawało się w mediach kreować na wrogie siły, czyhające na suwerenności III RP. To przynosiło uznanie elektoratu i dodatkowe głosy. Jednak frajda się skończyła, od kiedy w kolejnych negocjacjach rząd Morawieckiego zgodził się na zapisy, pozwalające KE przyszpilić Polskę finansowo (z możliwością odcięcia od wszelkich, unijnych funduszy włącznie).

Trzy powody istnienia Komisji Europejskiej

Tyle tylko, że Komisja Europejska to grupa urzędników istniejąca dla trzech celów. Po pierwsze administrują Unią i wymyślają, jak można by ją zacieśnić. Następnie biorą na siebie frustracje Parlamentu Europejskiego, które są ogromne z racji jego fasadowych uprawnień. A jest on jedynym ciałem UE wybieranym w sposób demokratyczny. Wreszcie, co najważniejsze, KE musi realizować to, czego od niej wymaga Rada Europejska. Ta w teorii jest forum równorzędnych wobec siebie szefów rządów krajów członkowskich. W praktyce, jeśli w Radzie Niemcy i Francuzi są w czymś jednomyślni, wówczas wcześniej czy później staje się to uchwałą. Po czym KE musi ją zrealizować. Od czasu do czasu mniejszy kraj coś wetuje. W wypadku jednomyślności Paryża i Berlina następuje wówczas jego grilowanie. Tak długie, aż ofiara pęka i wszystko jest takie, jakie być miało.

Dlatego też w czasach dobrej współpracy, ani Niemcy, ani Francja nie miały nic przeciwko temu, żeby Komisja Europejska oraz inne organy UE metodą faktów dokonanych, nawet wbrew traktatom, poszerzały zakres swoich uprawnień. Dzięki temu dwa największe kraje wspólnoty zyskiwały więcej narzędzi do wywierania wpływu na członków Unii za pośrednictwem Komisji Europejskiej.

Nawet coraz bardziej dominująca pozycja Berlina nie zniechęcała Macrona do tego procesu. Wręcz przeciwnie, był jego wielkim entuzjastą, najwyraźniej wierząc, że Francja ma dość siły, aby wymusić na Niemcach zachowanie starych reguł gry. Kolejne pociągnięcia Scholza, desperacko walczącego o ocalenie pozycji ekonomicznej RFN, wskazują, iż mógł się pomylić.

Przeciwwaga dla Niemiec w UE

Dla Warszawy to najlepszy moment, żeby zacząć uświadamiać Francuzów, że dla niebezpiecznie egoistycznych Niemiec potrzebna jest przeciwwaga w UE. Bez niej Paryż dalej będzie tracił na znaczeniu. Z kolei bez wsparcia Francji głos Warszawy w Radzie Europejskiej będzie znaczył tyle, co wołanie na puszczy. Zatem punkt zaczepienia już mamy. Jak powiedział Rick w ostatniej scenie filmu "Casablanca" do kapitana Renault: "Louie, to może być początek pięknej przyjaźni".