Władimir Putin z niezmienną determinacją chce wygrać. Jednak front zamarł w miejscu. Wprawdzie w mediach pełno dramatycznych doniesień o tym, jak przełomowe są walki o Siewierodonieck, lecz fałszują one jedynie obraz rzeczywistości. To czy na obszarze kilku powiatów front przesunie się w miesiąc dziesięć km na wschód lub na zachód nic właściwi nie zmienia w przebiegu wojny. Sytuacja zaczyna jako żywo przypominać bitwę pod Verdun w 1916 r. Oczywiście w odpowiedniej proporcji. Wówczas Francuzi i Niemcy nie mając innego pomysłu na rozstrzygniecie walk pozycyjnych próbowali jak najbardziej wykrwawić przeciwnika. Po pół roku zmagań osiągnięto względny remis kosztujący życie po ok. 350 tys. żołnierzy z każdej strony. Obecnie też nic nie wskazuje na to, by pokój mógł szybko nadejść. Zwłaszcza, że oznaczałby rezygnację Kremla z najważniejszego atutu jaki posiada, a mianowicie „broni surowcowej”. Tymczasem najskuteczniej użyć go można dopiero zimą. Wówczas Europa potrzebuje najwięcej paliw kopalnych, a polityczni przywódcy i zwykli obywatele najbardziej boją się odcięcia od nich. Dlatego też Putinowi już zupełnie nie opłaca się kończyć wojny przed Bożym Narodzeniem, bo im zimniej, tym Rosja ma większe możliwości manewru.

Reklama

Im zimniej, tym Rosja ma większe możliwości manewru

Na Zachodzie też dostrzeżono ten fakt. Kanclerz Olaf Scholz już odbył peregrynację po Afryce w poszukiwaniu nowych dostawców gazu dla Niemiec. Podobne plany snuje premier Włoch Mario Draghi. W tym tygodniu pełniąca funkcję komisarza do spraw energii w KE Kadri Simson zawitała do Izraela i Egiptu, żeby namówić oba kraje do współpracy przy dostawach gazu ziemnego do Europy. Wedle doniesień dziennika „Israel Hayom” miałby on pochodzić z podmorskiego złoża „Lewiatan”, znajdującego się w pobliżu izraelskiego wybrzeża. Po wydobyciu trafiałby gazociągiem do Egiptu, a stamtąd po skropleniu gazowcami do Europy.

Reklama

Plan sensowny, podobnie zresztą jak i pozyskanie dostawców z Afryki. Tam oraz na Bliskim Wschodzie jest dość surowców energetycznych, by zaspokoić apetyty Starego Kontynentu. Szkopuł w tym, że do zimy zostało pół roku.

Europa płaci słony rachunek

Dziś Europa zaczyna płacić słony rachunek za lata bezrozumnej polityki wschodniej Niemiec i całej Unii czyniącej z Rosji głównego gwaranta dostaw paliw. To jak łatwo udaje się znaleźć alternatywnych dostawców najlepiej pokazuje stopień zaślepienia. Za jego sprawą brakuje niezbędnych narzędzi, by móc z ofert innych niż rosyjska w pełni skorzystać. Dopiero nowe rurociągi biegnące z Afryki i Bliskiego Wschodu oraz morskie terminale LNG to zmienią. Ale ich sieć nie powstanie w pół roku.

Nie wykluczałbym racjonowania gazu ziemnego w Europie, począwszy od dużych obiektów przemysłowych – stwierdził w tym tygodniu w wypowiedzi dla „Financial Times” szef Międzynarodowej Agencji Energetycznej (IEA) Fatih Birol na temat tego, co czeka Stary Kontynent zimą. „Ostrzeżenie Birola zostało wzmocnione przez duńskiego ministra klimatu Dana Jørgensena, który powiedział w wywiadzie, że plany awaryjne, które obejmowałyby racjonowanie energii, mogą stać się konieczne” – donosi „Financial Times”. Indagowana o to przez dziennikarzy eurokomisarz Kadri Simson przyznała, iż opracowywany jest całościowy plan racjonowania zużycia energii i gazu w Unii na wypadek gdyby Rosja wstrzymała jego dostawy. Nad takim planem awaryjnym dla Niemiec pracuje minister gospodarki Robert Habeck. Prawo do nadzwyczajnych działań ma dać mu specjalna ustawa o bezpieczeństwie energetycznym.

Energetyczny lockdown

Jak na razie na światło dzienne wypływają bardzo ogólnikowe zapowiedzi, którym zaczęto nadawać modną w ostatnich latach nazwę: lockdownu - acz tym razem energetycznego. Jak może on wyglądać w praktyce wcale nie tak trudno zgadnąć. W podobnych do siebie sytuacjach kryzysowych zazwyczaj zaczyna się bowiem od działań już przetestowanych w przeszłości.

Kryzys energetyczny grożący Europie w wielu punktach przypomina ten z jesieni 1973 r., gdy kraje arabskie ogłosiły embargo na dostawy paliw do państw uznanych przez nie za sprzyjające Izraelowi. Wprawdzie rzecz dotyczyła przede wszystkim ropy naftowej, lecz w tamtym czasie poza paliwem dla samochodów rafinowano z niej też na potęgę olej dla elektrowni olejowych oraz prywatnych pieców. Zaskoczone restrykcjami OPEC kraje Europy zachodniej musiały z końcem października 1973 r. błyskawicznie ograniczać swój apetyt na energię.

Przodowała w tym Wielka Brytania, gdzie ropa naftowa zaspokajała 46 proc. całości potrzeb energetycznych kraju. Przerażony arabskimi działaniami premier Edward Heath na początek zażądał od dyrektorów koncernów naftowych BP oraz Shell, których większościowe pakiety akcji pozostawały własnością brytyjskiego skarbu, by zapewniły ojczystemu krajowi priorytetowe dostawy ropy i produktów ropopochodnych. Oznaczało to niedostarczenie zakontraktowanych dostaw odbiorcom. Obaj dyrektorzy odmówili bojąc się konieczności płacenia miliardowych odszkodowań. Gdy premier zagroził im aresztowaniem pod zarzutem zdrady dyrektor BP Eric Drake poprosił go, żeby w oficjalnym piśmie wskazał mu, które państwa w Europie koncern ma odciąć od paliwa.

Szef rządu w tym momencie skapitulował. W efekcie 24 października 1973 minister energetyki Peter Walker zaapelował do brytyjskich kierowców, aby korzystali z transportu publicznego i ograniczali jazdę samochodem w weekendy. Dwa tygodnie później rząd zaczął dokładnie monitorować ilość paliwa sprzedawanego codziennie przez stacje benzynowe. Następnie zmniejszono dopuszczalną prędkość na drogach poza miastami do maksymalnie 50 mil na godzinę oraz 70 mil na autostradach. W dniu 29 listopada 1973 r. sprzedaż paliw dla prywatnych osób objęto reglamentacją. Brytyjskie „kartki na benzynę”, o które musiał wystąpić użytkownik samochodu, miały formę książeczki z kuponami. Rozważano też wprowadzenie „cen dwupoziomowych”. Mianowicie każdy kierowca mógłby kupić przydzieloną ilość benzyny po cenie państwowej, zaś po przekroczeniu limitu płaciłby kilkukrotnie wyższą. Energetycznym lockdownem objęto nie tylko obywateli, ale także przemysł. Przez okres zimy fabryki mogły pracować jedynie przez trzy dni w tygodniu.

Dużą część rozwiązań brytyjskich wkrótce zaczęły powielać inne kraje. Acz najszybciej w ślad za Zjednoczonym Królestwem podążyła Holandia, której rząd wprowadził 4 listopada „paliwowy stan nadzwyczajny”. Holenderskim kierowcom wydzielano benzynę, zaś w niedzielę zabroniono używania prywatnych samochodów. Działo się tak, bo dwa wspomniane kraje objęte zostały przez OPEC bezpośrednim embargiem.

Zwolniono z niego natomiast Francję i RFN po deklaracjach tamtejszych rządów, iż popierają dążenie Palestyńczyków do posiadania własnego państwa. Jednak i tak skokowy wzrost cen paliw (w ślad za drożejąca ropą podążyły ceny węgla i gazu) wymuszał gwałtowne zaciskanie pasa. Koniec jesieni upłynął więc pod znakiem wprowadzania regulacji prawnych ściśle określających wysokość maksymalnych temperatur w budynkach z podziałem na urzędy, lokale publiczne oraz mieszkania. Nie dotyczyło to tylko Europy, ale też USA. Tam od 19 listopada 1973 r. zarządzeniem rządu federalnego wprowadzono w szkołach, urzędach i sklepach „temperaturę maksymalną” w wysokości 68 stopni Fahrenheita, czyli około 19 stopni Celsjusza.

Ograniczenia w dostępie do ciepła

Ograniczeniom w dostępie do ciepła towarzyszyły w krajach Zachodu nakazy minimalizowania iluminacji świetlnych w miastach. Wystawy sklepowe musiano gasić zaraz po godzinie 22.

Przy czym brak koordynacji powodował, że powszechne oszczędzanie energii miewało swój lokalny koloryt. W Japonii zakazano wjeżdżania na autostrady prywatnym samochodom, tak wymuszając podróżowanie na dalsze odległości koleją. Natomiast we Włoszech wydano rozporządzenie zamykające wszystkie stacje benzynowe od piątku wieczorem do poniedziałku rano. W ten sprytny sposób próbując zniechęcić kierowców do weekendowych wycieczek za miasto.

Wszędzie cechą wspólną działań rządów stały się wielkie kampanie propagandowe nakłaniające ludzi, aby stale baczyli na to ile zużywają energii. Oprócz zniechęcania do jazdy samochodem starano się ich nakłaniać, żeby w swych mieszkaniach utrzymywali jak najniższe temperatury (we Francji prowadzono wielką akcję na rzecz termometru w każdym pokoju), uszczelniali okna i drzwi, rzadziej gotowali wodę, etc. Jedno z ówczesnych haseł uświadamiających, jak radzić sobie z kryzysem energetycznym brzmiało: „lodówka wymaga mniej prądu w pomieszczeniu chłodnym”. I tak dotrwano jakoś do wiosny. Po czym to kraje arabskie bojąc się odwetu zniosły wszelkie restrykcje. A czy obok pomysłów wziętych z tamtego lockdownu energetycznego narodzą się jeszcze jakieś nowe, możemy mieć okazję przekonać się już tej jesieni.