Ukraińcy na gwałt szukają alternatywnych szlaków, ale rzeczne porty na Dunaju czy przejścia z państwami UE mają zbyt małą przepustowość, żeby zapełnić lukę po niedziałających terminalach morskich. W przypadku granicy polsko-ukraińskiej mszczą się wieloletnie zaniedbania. Mimo regularnych obietnic przed inwazją niewiele zrobiono, by zwiększyć przepustowość przejść granicznych. Ofiarą padają nie tylko ukraińscy producenci, lecz także państwa afrykańskie oraz azjatyckie, które sprowadzają ukraińskiezboże.
Na granicy polsko-ukraińskiej byłem ostatnio w maju. W tamtą stronę jechałem przez Hrebenne-Rawę Ruską, wracałem przez Medykę-Szeginie. W obu przypadkach po stronie ukraińskiej stały kilkunastokilometrowe kolejki ciężarówek. Po polskiej stronie są one nieco krótsze, ale też znacznie bardziej okazałe niż przed 24 lutego. Wielodobowe oczekiwanie na przekroczenie granicy sprawia, że do Ukrainy z opóźnieniem trafiają cysterny z paliwem – a kraj cierpi z powodu deficytu benzyny – i pomocą humanitarną. Na wjazd do Polski czekają zaś kierowcy przewożący zboża i inne towary spożywcze, co dodatkowo podwyższa koszty transportu, i tak droższe niż w przypadku przewozu ładunku morzem. A to i tak pół biedy w porównaniu z sytuacją z przełomu lutego i marca, gdy uciekające przed wojną kobiety z dziećmi stały na mrozie po półtorej doby, by dostać się do Polski. Warszawa zrobiła wtedy wiele, by rozładować zator, ale mimo to mieliśmy wtedy do czynienia z sytuacją katastrofy humanitarnej na granicy.