Przyprawianie całej Europy o ból głowy za sprawą talentu do burzenia zastanych porządków, stanowiło niegdyś francuską specjalność. Nie bez powodu do II wojny światowej uchodzili oni za najbardziej agresywną i bitną nację Starego Kontynentu, do której idealnie pasował - jako jej symbol - galijski kogut.

Reklama

Na potwierdzenie tej tezy można też przytoczyć ciekawostkę, że wedle statystyk prowadzonych przez wikipedystów wojska żadnego innego kraju nie wygrały tylu bitew. W dziejach francuskiego oręża doliczono się aż 1115 triumfów. To zostawia daleko w pokonanym polu wszystkie inne nacje świata od czasów starożytnych do współczesnych. Na dokładkę można dorzucić trzy wielkie rewolucje (1789, 1830, 1848), które doprowadzały za każdym razem do wymiany elit władzy i radykalnej zmiany ustroju państwa. Stając się wzorcem dla rewolucjonistów na całym świecie. Nie można też zapominać o dwóch nieudanych próbach podporządkowania Paryżowi całego Starego Kontynentu. Pierwszy raz za czasów Ludwika XIV, a następnie Napoleona Bonaparte.

Budzi się duch galijskiego koguta

Jakby nie patrzeć, nudnym, stabilnym państwem, które nie zajmuje się prowadzeniem podbojów lub sianiem fermentu, stała się Francja ostatecznie dopiero w połowie XX w. Od tego czasu słusznie uchodzi za filar jednoczącej się Europy. Zarówno jako źródło idei integracyjnych, jak i główna siła, która wciela je w życie. Tak V Republika przekształciła się w kraj o zupełnie nowym obliczu, zaprzeczającym wielowiekowej tradycji burzyciela europejskiego ładu. Przez ostatnie dekady to właśnie Francuzi najbardziej się przykładali do jego konstruowania.

Reklama
Reklama

Wszyscy tak mocno przywykli do ich nowego wizerunku, iż jego pęknięcie byłoby wielkim szokiem dla całej Europy. Tymczasem wyniki pierwszej tury wyborów prezydenckich wskazują, że balansowanie niebezpiecznie blisko powrotu do historycznych korzeni już trwa. Zaś wśród sfrustrowanych Francuzów budzi się duch galijskiego koguta.

Wybory we Francji. Rozkład głosów

Aby to dostrzec wystarczy spojrzeć na rozkład głosów oddanych przez ok. 70 proc. uprawnionych do tego wyborców. Urzędujący prezydent zebrał z tego trochę ponad 27 proc. Co uznaje się za sukces Macrona, ponieważ przedwyborcze sondaże dawały mu kilka procent mniej. Jednak obok niego przedstawiciele umiarkowanego centrum ponieśli totalną klęskę. Kandydująca z ramienia Republikanów Valerie Pecresse otrzymała 4,8 proc. głosów. Reprezentująca Partię Socjalistyczną Anne Hidalgo – 1,8 proc. Dwie siły polityczne, które budowały V Republikę i były jej filarami jeszcze kilka lat temu – republikanie oraz socjaliści - kompletnie utracili zaufanie wyborców. Po 60 latach dominowania na scenie politycznej nagle stali się jej marginesem.

Cały umiarkowany elektorat pragnący kontynuowania proeuropejskiej polityki - opartej na integrowaniu się z innymi krajami Unii, utrzymaniu obecności w NATO, bliskiemu sojuszowi z USA - skupił się wokół Macrona. Jednak trzeba dostrzec tu małą różnicę z przeszłością. Od odejścia na polityczną emeryturę Charlesa de Gaulle’a, zakotwiczenie Francji w Europie opierało się na dominujących w V Republice partiach. To one wyłaniały liderów politycznych i kandydatów na prezydenta, de facto sprawując władzę. Teraz owo zakotwiczenie trzyma się przede wszystkim za sprawą jednego człowieka – obecnego prezydenta. Zaś ruch La République en marche (Republiko naprzód) jest tylko przybudówką do jego osoby i nic nie wskazuje na to, by mógł funkcjonować samodzielnie, gdyby zabrakłoby Macrona. Zazwyczaj tak właśnie prezentuje się forma schyłkowa starych porządków.

A teraz spójrzmy na tych, którzy otwarcie głoszą potrzebę ich obalenia i zaserwowania Francuzom radykalnych zmian. Na czele stawki Marine Le Pen – ok. 23 proc. głosów. Tuż za nią ideowy komunista, nieukrywający swej skłonności do trockizmu, który „ukradł” socjalistom ich elektorat, Jean-Luc Melenchon - 22 proc. głosów. Kolejny w stawce to największy przegrany tych wyborów, równie narodowy co pani Le Pen, Eric Zemmour – 7 proc. głosów. Wreszcie radykalniejszy od Melenchona komunista Fabien Roussel – ok. 2,3 proc. głosów. Mamy zatem we Francji proeuropejskie centrum wciśnięte miedzy wściekle radykalną prawicę i lewicę. Co więcej, radykałowie z obu krańców sceny politycznej zgodnie głoszący konieczność wyjścia Republiki ze struktur wojskowych NATO i cofnięcia procesów integracyjnych z UE, wzięli w pierwszej turze łącznie ok. 55 proc. głosów.

Jak w Republice Weimarskiej

Szczęściem dla Macrona korzenie ideowe narodowców i komunistów są tak odmienne, że pomimo wielu wspólnych postulatów, prędzej elektoraty te wezmą się za łby niż pomyślą o sojuszu. Ten stan rzeczy niezwykle przypomina realia polityczne Republiki Weimarskiej z początku lat 30. Szczęśliwą różnicę czyni to, że rządzący prezydent jest młodym, zręcznym przywódcą, a wśród radykałów brak lidera potrafiącego tak porywać tłumy, jak Adolf Hitler, czy choćby Benito Mussolini. Dzięki temu Emmanuel Macron ma spore szanse, żeby w drugiej turze pokonać Marine Le Pen, bo ta dla lewicy jest największym wrogiem.

Jednak jego sukces (na dziś wcale nie taki pewny) daje mizerne nadzieje na powrót V Republiki do czasów jej świetności. Przez pięć lat rządów bardzo zdeterminowanego, by wprowadzać reformy prezydenta, nie udało się odwrócić żadnego z trendów, które tak frustrują zwykłych Francuzów. Ich kraj słabnie i traci na znaczeniu w świecie, oni sami ubożeją, zaś zagrożeń i powodów do irytacji tylko przybywa. Na lęki przed: bezrobociem, redukcją dochodów, znikaniem zabezpieczeń socjalnych, imigrantami, islamskim radykalizmem, podporządkowaniem Paryża władzy Berlina i Brukseli, znajdowane są coraz bardziej radykalne recepty.

To nawet nie dziwi, bo dotychczasowe nie przyniosły pożądanych efektów. Jeśli więc po 24 kwietnia Emmanuel Macron mimo tylu przeciwności nadal pozostanie lokatorem Pałacu Elizejskiego, odetchnięcie z ulgą w Europie przez wszystkich zwolenników dotychczasowych porządków będzie zdecydowanie przedwczesne. Francuską tradycją jest powolne kumulowanie się frustracji i cichy zwrot ku rzadkiemu w innych krajach radykalizmowi. Aby potem nagle kopnąć istniejący stan rzeczy w diabły. I niekoniecznie dzieje się to podczas demokratycznych wyborów.