Ci pamiętający niedzielny poranek, gdy zamiast „Teleranka” ujrzeli w telewizorze generała Jaruzelskiego możliwe, że przypominają sobie, co wydarzyło się kilka lat później. Po okrągłostołowym porozumieniu czerwcowe wybory w 1989 r., choć zostały ustawione tak, by komuniści zachowali w parlamencie pakiet kontrolny, przyniosły im sromotną klęskę. Kompletnie sparaliżowani jej rozmiarem, przekazali władzę solidarnościowej opozycji. Ta równie skonfundowana sytuacją, chcąc nie chcąc, wzięła na siebie odpowiedzialność za reformowanie gospodarki kraju. Wyboru nie miała, bo ówczesna Polska była bankrutem.

Reklama

Młode oblicze SLD i nowe PSL

Im dalej od tego momentu, tym gorętsze spory, czy zaordynowany wówczas społeczeństwu „plan Balcerowicza” oraz prywatyzacja nie mogły wyglądać inaczej. Kosztować mniej wyrzeczeń? Ale to temat na inne rozważania. W każdym razie, gdy ludzie z obozu „solidarnościowego” zmagali się z gigantycznymi kłopotami (bo musieli sprawować władzę) komuniści doszli do siebie i zużytą PZPR przekształcili w obdarzone młodym obliczem SLD. Również ich dawni satelici ze Zjednoczonego Stronnictwa Ludowego ogarnęli się, przyjęli dobrze kojarzącą się nazwę PSL (wraz z całą tradycją ruchu ludowego) i nie pozwolili odbić ze swych rąk wsi. Obóz „solidarnościowy” się miotał i dzielił, tocząc „wojnę na górze”, a zreorganizowana postkomunistyczna opozycja w sumie nic nie musiała, wystarczyło poczekać.

Dla tych, którzy nie pamiętają „Teleranka” może okazać się szokiem informacja, iż w wyborach 1993 r. SLD i PSL zdobyły łącznie 303 mandaty poselskie. Zaś dwa lata później koalicja dorobiła się nawet własnego prezydenta w osobie Aleksandra Kwaśniewskiego. I oto, dzięki przegraniu wyborów i oddaniu cztery lata wcześniej władzy, młodsze pokolenie działaczy PZPR i ZSL mogło w III RP uchwalić sobie każde prawo, nie łamiąc nawet reguł demokracji. Taką bowiem możliwość dawało posiadanie większości konstytucyjnej w parlamencie. Ojcowie tego sukcesu, którzy oddawali rządy w ręce przywódców demokratycznej opozycji, także nie mogli narzekać na to, jak wiedzie się im na politycznej emeryturze. Cieszący się podczas stanu wojennego opinią brutalnego oprawcy gen. Czesław Kiszczak stał się w demokratycznej Polsce „człowiekiem honoru”. Jego zwierzchnik gen. Wojciech Jaruzelski pierwszym prezydentem III RP, a potem wiodącym spokojny żywot emerytem. O jego dobre imię dbały najbardziej wypływowe media w kraju. Jerzy Urban dorobił się całkiem okazałej fortuny.

Tak zgoda na rozstanie z władzą zaowocowała: bezpieczeństwem, dobrym imieniem, bogactwem oraz rządami politycznych spadkobierców, cieszących się społecznym poparciem. Gdybyż było to zaplanowane, w pełni zasługiwałoby na miano dzieła geniusza. Jednak wszelkie źródła mówią jasno, że Jaruzelskiemu i jego współpracownikom po prostu tak przypadkiem wyszło.

Reklama

Rządy Zjednoczonej Prawicy

Czy dalsze rządy Zjednoczonej Prawicy w czymś przypadkiem okażą się podobne do opisanej historii? Dopiero się przekonamy. Od 2016 r. regularnie powracają spekulacje, że Jarosław Kaczyński lada miesiąc zacznie dążyć do przedterminowych wyborów, bo z rozlicznych powodów mu się to opłaca. Ale niezmiennie okazują się one chybione. Na dziś brak też znaczących przesłanek mówiących, iż te przepowiednie staną się w końcu rzeczywistością.

Choć jedna rzecz zmieniła się radykalnie, a mianowicie okoliczności. Jeszcze rok temu, pomimo pandemii, bycie ugrupowaniem politycznym rządzącym w Polsce dawało widoki na przyszłość. Dziś z tej przyszłości wyłania się groźba, iż będzie się ponosiło za nią odpowiedzialność. W parze z tym idzie fakt, że wytrzymałość każdego wyborcy ma swoje granice. Te zaś zostaną wystawiane na coraz cięższe próby.

Nadciąga kumulacja nieszczęść

Powoli można mieć pewność, iż w ciągu 2-3 lat, a więc pod koniec kadencji obecnego parlamentu, nastąpi wręcz kumulacje fatalnych okoliczności. Wyliczenie ich nie wymaga dużego wysiłku.

Pierwsza okoliczność odnosi się przede wszystkim do osób starszych wiekiem i chorowitych. Wprawdzie nikt nie wie, czy za dwa lata jeszcze będzie trwała epidemia, lecz katastrofalne skutki przeciążenia całego systemu opieki zdrowotnej nie znikną szybko. Koronawirus przyśpieszył bowiem wykruszanie się z systemu: lekarzy, pielęgniarek, ratowników medycznych. Dla Polaków nie cieszących się dobrym zdrowiem oraz ich rodzin, oznacza to albo długą i upartą walkę, by w końcu otrzymać któreś z bezpłatnych świadczeń albo zadłużanie się. Gdy się zapłaci lekarz zawsze się znajdzie. Jednak potem długi ktoś musi spłacać

Inflacja

Kolejna okoliczność jaką już odczuwamy to inflacja. Od roku jej charakterystyczną cechą okazuje się wzrost dużo wyższy od prognoz. Wszelkie szacunki ekonomistów były chybione. Wprawdzie prognozy na przyszły rok mówią, iż zatrzyma się, a następnie zacznie spadać, jednak coraz więcej na to wskazuje, że pisano je kierując się niczym nieuzasadnionym optymizmem.

Tymczasem pod słowem inflacja kryje się regularny wzrost cen, za którym w końcu przestaje nadążać wzrost płac. Najmocniej uderza on w emerytów i pracowników sfery budżetowej, ale z czasem wszyscy słabo i średnio zarabiający obywatele czują się pokrzywdzeni. Co gorsza oszczędzanie, a także planowanie na przyszłość, staje się trudniejsze. Narastanie społecznych lęków zwykle idealnie współgra ze wzrostem inflacji.

Przy okazji generuje ona jeszcze jedną okoliczność, jaka najmocniej zirytuje młodych, wykształconych z dużych miast. Mianowicie NBP nie ma wyjścia i jeśli inflacja będzie rosnąć jest skazany na podnoszenie stóp procentowych. Tu, podobnie jak z epidemią, nie istnieje żadna gwarancja, iż za dwa lata proces ten dobiegnie końca. Należy zatem wziąć pod uwagę, iż oprocentowanie kredytu hipotecznego nie wyniesie już 4,5 proc. w skali roku, ale może okazać dwu, trzykrotnie wyższe. Wówczas posiadaczom ponad 2,5 milionów kredytów, jakie są obecnie spłacane, zrobi się równie wesoło, jak niegdyś „frankowiczom”.

Miesięczna rata nie wyniesie już np. 2 tys. zł ale być może 3,5 tys., choć w zasięgu możliwości jest i 4,5 tys. zł. To oznacza, iż jakieś trzy lub więcej milionów Polaków, przeważnie w średnim wieku, zacznie egzystować z coraz mocniej zaciskającą się na szyi finansową pętlą. A to bywa frustrujące.

Ceny energii

Tu należy dorzucić kolejną okoliczność, a mianowicie ceny energii. W piątek Urząd Regulacji Energetyki zatwierdził nowe taryfy. Po nowym roku gaz zdrożeje o 54 proc., a prąd o 24 proc. Nabierająca tempa transformacja energetyczna w UE, ceny uprawnień emisji CO2, ekspansywne plany prezydenta Rosji - wszytko to gwarantuje jedną rzecz. Mianowicie za dwa lata rachunki za prąd i gaz w Polsce nie będą niższe. Raczej dużo, ale to dużo wyższe. W tym miejscu „frankowicze” mogliby się podzielić opowieściami, co się czuje, gdy w trakcie zaciskania się na szyi pętli finansowej, przychodzą zimą rachunki za ogrzewanie oraz prąd.

Tymczasem nadciąga jeszcze jedna okoliczność będąca niemal jak wisienka na torcie wszystkich nieszczęść. Za dwa, trzy lata – przynajmniej wedle wyliczeń specjalisty od systemów energetycznych prof. Władysława Mielczarskiego – tzw. luka między zapotrzebowaniem na prąd w Polsce, a mocami wszystkich elektrowni wyniesie od 8 do nawet 10 tys. megawatów.

Przedsmak tego dało się odczuć tydzień temu, gdy na prośbę Warszawy Szwecja uruchomiła starą, opalaną olejem elektrownię w Karlshamn. Dzięki temu udało się pokryć deficyt mocy w wysokości aż 1,7 tys. MW, jaki pojawił się w polskim systemie energetycznym. Gdyby nie to, mielibyśmy blackout na sporym obszarze kraju.

Czyli, gdy zabraknie 10 tys. MW również kupimy prąd od zagranicznych producentów? Otóż nie drogi czytelniku. Najlepsze w tym wszystkim jest, że gdy zsumuje się tzw. „techniczne zdolności przesyłowe połączeń transgranicznych”, jakimi można sprowadzać energię elektryczną do Polski, wychodzi marne 4-4,5 tys. megawatów. Proste odejmowanie daje wynik, że przy maksymalnym wykorzystaniu linii transgranicznych i tak około 2024 r. mogą zdarzać się w systemie energetycznym kraju braki mocy porównywalne z tą, jaką dostarcza do sieci elektrownia Bełchatów. Co ciekawsze, nie istnieją techniczne możliwości zapełniania tej luki prądem z importu.

Tu jeszcze jedna mała ciekawostka. Gdy w maju tego roku doszło do wielkiej awarii w elektrowni Bełchatów, przez moment zaistniała groźba, że bez prądu zostanie 11 mln gospodarstw domowych. Z jednej strony takie odcięcie na kilka godzin lub dni od prądu na pewno obniży rachunki za jego zużycie. Jednakże obywatel pozbawiony możliwości korzystania z wszystkiego, co nie potrafi funkcjonować dłużej bez zewnętrznego zasilania: komórek, laptopów, Internetu, bankomatów, sklepów (kasy fiskalne nie działają), ogrzewania (jeśli trwa zima) etc. może zacząć odczuwać pewien dyskomfort.

Szczyt perfidii i sadyzmu

Czy jeśli jest drogo, zimno i ciemno, a po jedzenie należy się udać do sklepu jedynie nocą, gdy dysponuje się solidnym łomem, by móc wejść, a następnie odpędzić nim współobywateli, którzy wpadli na taki sam pomysł - czy wówczas kocha się tych, którzy nami rządzą?

Cóż - przed nadejściem takich okoliczności przekazanie rządów opozycji byłoby szczytem perfidii i sadyzmu. Na szczęście dla niej Zjednoczona Prawica, przepychając przez Sejm budżet na rok 2022 oraz lex TVN dowiodła, że zamierza trzymać się kurczowo władzy aż do samego końca. No chyba, że Naczelnik ma plan.