Nie prosimy o pensa dla Wielkiej Brytanii ze wspólnotowych pieniędzy – oznajmiła 30 listopada 1979 r. na Zamku Dublińskim, podczas posiedzenia Rady Europejskiej Margaret Thatcher. My prosimy o zwrot naszych pieniędzy! – podkreśliła świeżo upieczona pani premier. Wkrótce zademonstrowała, że nie rzuca „próśb” na wiatr i w Europie pojawiła się grupa osób zdolnych nienawidzić ją mocniej niż brytyjscy górnicy. Byli to politycy rządzący Francją oraz Republiki Federalną Niemiec.

Reklama

Awantury między Londynem a EWG

W trwającej przez całe lata 80. serii awantur między Londynem a kluczowymi stolicami ówczesnej Europejskiej Wspólnoty Gospodarczej, rzecz szła o sprawy fundamentalne. Interes ekonomiczny Zjednoczonego Królestwa był po prostu niekompatybilny z tym, co opłacało się krajom kontynentalnym, zaś brytyjscy obywatele ponosili tego koszty. Ten fakt wynikał z marnej pozycji negocjacyjnej, jaką miał brytyjski rząd zgłaszając swój akces do EWG.

Czynił to od początku lat 60., lecz prezydent Francji Charles de Gaulle nie zamierzał pozwolić na przyjęcie Zjednoczonego Królestwa do Wspólnoty. W Londynie powtarzano zatem, że de Gaulle nie jest wieczny i czekano na jego odejście. Nastąpiło to w 1970 r. i premier rządu konserwatystów Edward Heath mógł wreszcie rozpocząć negocjacje akcesyjne. W ich trakcie godził się na wszelkie warunki, stawiane przez zgodnie współpracujący tandem Paryż – Berlin. Nawet na unię walutową i polityczną. Działo się tak, ponieważ zarówno konserwatyści, jak i laburzyści szczerze wierzyli, iż przyjęcie do EWG okaże się panaceum na kłopoty gospodarcze trapiące Wielką Brytanię. Rzeczywistość okazała się bardzo rozczarowująca.

Dostęp do wspólnego rynku nie postawił na nogi brytyjskiego przemysłu i handlu, a koszty uczestniczenia w EWG rosły. Do tego dochodziło poczucie braku możliwości współdecydowania o czymkolwiek. „Pod koniec lat siedemdziesiątych zdarzały się okresy, gdy Wspólnota Europejska wydawała się (Brytyjczykom – przyp. aut.) kabiną pilotów, w której wszystkie rządy walczyły o stery jedynie w celu realizacji własnych interesów” – podkreśla w książce „Zmierzch wielkiego mocarstwa” Keith Robbins. Gdy w 1979 r. dotąd euroentuzjastyczna Partia Pracy przegrała wybory, radykalnie zmieniała swój program i zaczęła domagać się od rządu Margaret Thatcher wyprowadzenia Zjednoczonego Królestwa z EWG. Laburzyści obiecywali wyborcom, iż gdy tylko odzyskają władzę, natychmiast nastąpi pożegnanie ze Wspólnotą.

"Żelazna Dama" wybrała walkę

Reklama

Jadąc na spotkanie szefów rządów krajów EWG do Dublina premier Thatcher miała do wyboru, albo akceptację istniejącego stanu rzeczy - co groziło tym, że większość wyborców w ciągu kilku lat opowie się za Partią Pracy i jej postulatem - albo twardą walkę o brytyjskie interesy. „Żelazna Dama” wybrała walkę. Podczas tamtego spotkania Rady Europejskiej na pierwszy ogień poszedł wspólny budżet oraz kwestia dopłat do rolnictwa. W Wielkiej Brytanii gospodarstwa rolne egzystowały w szczątkowej formie, bo większość żywności kupowano od farmerów z byłych kolonii: Australii, Kanady, RPA. Im wypłata dotacji się nie należała, a w Zjednoczonym Królestwie mało kto mógł z niej skorzystać. Londyn płacił zatem wysoką składkę nic z tego nie mając, za to wspierając rolników francuskich i niemieckich.

Rozpoczęta w Dublinie przez Margaret Thatcher wojna o przyznanie Wielkiej Brytanii specjalnego rabatu trwała pięć lat. W międzyczasie bojowa pani premier wszczynała kolejne batalie, poczynając od odmowy wprowadzenia Wielkiej Brytanii do utworzonego w 1979 r. Europejskiego Systemu Walutowego. Jej głównymi przeciwnikami byli kanclerz Helmut Kohl oraz prezydent François Mitterrand. Przy czym ten drugi podchodził do relacji z Londynem zdecydowanie bardziej emocjonalnie, regularnie doznając po rozmowach z panią premier niepohamowanych ataków wściekłości. Prowokowała je sama Thatcher konsekwentnie obwiniając o wszelkie zło kontynentalną Europę, a zwłaszcza Francję i Niemcy. Zazwyczaj zaczynała od przenoszonej zza Kanału La Manche epidemii wścieklizny dotykającej angielskich lisów, a kończyła na odpowiedzialności partnerów za wybuch dwóch wojen światowych oraz okazywanie uległości wobec ZSRR.

„Jej polityka doprowadziła do kilkuletniego impasu w rozmowach na temat reform europejskich. Zdenerwowany tym prezydent Francji François Mitterrand zagroził nawet usunięciem Wielkiej Brytanii ze Wspólnot” – opisuje w opracowaniu „Europejskie dylematy Wielkiej Brytanii od Planu Schumana do brexitu” Marek Mikołajczyk. Tyle tylko, że Thatcher nie zamierzała pozwolić się z niej usunąć, choć wielokrotnie sama groziła wyjściem Zjednoczonego Królestwa z EWG. „Zdawała sobie sprawę, iż członkostwo jest opłacalne, należy tylko niekiedy przeforsować korzystne zmiany prawne i zablokować te, które z punktu widzenia Londynu uznawano za szkodliwe” – podsumowuje Sławomir Miara w opracowaniu „Europa w myśli i pragmatyce politycznej Margaret Thatcher”. Konsekwentne trzymanie się tych prostych reguł sprawiło, że Wielka Brytania z dyskryminowanego członka Wspólnoty, stała się uprzywilejowanym elementem. O czym najlepiej świadczył jej odrębny status w Unii Europejskiej. Wprawdzie wymagało to dekady awantury i zmagań, ale fakt bycia znienawidzoną przywódczynią, znienawidzonego w Paryżu i Berlinie kraju, jakoś nie kłopotał „Żelaznej Damy”. Ważniejsze okazywało się osiąganie strategicznych celów.

Tatcherowski ton w wywiadzie Morawieckiego?

Kiedy więc premier Mateusz Morawiecki udziela wywiadu dla „Financial Times” i mówi, że Komisja Europejska stawia Polsce żądania: „przystawiając jej pistolet do głowy”, to pobrzmiewa w tych słowach tatcherowski ton. Gdy rząd ogłasza ustami swego rzecznika, że zacznie korzystać z prawa weta w Radzie Europejskiej, jeśli dłużej potrwa zamrożenie akceptacji Krajowego Planu Odbudowy, to można odnieść wrażenie, iż sięgnie po metody działania „Żelaznej Damy”. Tyle tylko, że od wrażenia ważniejsze jest pytanie, po co właściwie to robi?

Obecna groźba sięgnięcia po weto odnosi się do tego, że obóz władzy w III RP chciałby przekształcić wymiar sprawiedliwości wedle własnych wyobrażeń, bez groźby odcięcia od unijnych funduszy. Chcąc to osiągnąć polski rząd zręcznie przeformatował spór o reformę polskiego sądownictwa na uniwersalny spór o to, czy prawo unijne zawsze ma przewagę nad krajowym. Sprawiając tak Komisji Europejskiej oraz TSUE spory kłopot. Tylko nie oznacza on wcale zmierzania do osiągania strategicznych celów, jak to czyniła Margaret Thatcher.

Strategiczne cele Polski

Tych w przypadku Polski bynajmniej nie brakuje. Jako pierwszy z brzegu cel można wymienić zmodyfikowanie elementów programu „Fit for 55”, tak aby chronić Polaków przed masowym zubożeniem, a przemysł w Polsce przed tak drogą energię elektryczną, że może tego już nie przeżyć. Równie istotne jest otworzenie możliwości pozyskiwania jak największych unijnych środków na rozbudowę energetyki jądrowej (po wpisaniu jej do „zielonej taksonomii”). Kolejne wyzwanie to stworzenie polityki ochrony granic UE oraz migracyjnej adekwatnych do tego, że migranci stali się jednym ze środków wywierania presji przez agresywne państwa ościenne na kraje UE. Listę strategicznych dla Warszawy celów do osiągnięcia w ramach Unii można jeszcze wydłużyć. Tymczasem bój jaki podjęto, toczy się w zasadzie o to, żeby minister sprawiedliwości mógł sobie znów poprzekształcać podległy mu element polskiego państwa, wedle własnego widzimisię. No może z ewentualnymi dodatkami w postaci wskazówek prezesa PiS.

Po sześciu latach tej zabawy osiągnięto jedynie pogłębiający się chaos w sądach i rosnącą niewydolność prokuratury. Jednocześnie optymistycznie zakłada się, iż robiąc po raz kolejny to samo, tym razem uzyska się inny efekt. Na dziś przegrywają więc wszyscy. Obywatele, bo wymiar sprawiedliwości zmierza w stronę zawieszenia się. Polska, ponieważ uwikłała się w wyczerpujący spór z Unią o kwestię dla jej przyszłości tak naprawdę drugorzędną. Przez co ustępuje bez walki na wszystkich, strategicznych polach. Przegrywa na dłużą metę nawet obóz władzy, bo demonstruje swoją bezsilność. Na dokładkę wojna o sądy doprowadziła do sytuacji, gdy większość parlamentarna została uzależniona od Solidarnej Polski. Mikroskopijna partia Zbigniewa Ziobry próbuje już z tego korzystać na wszelkie sposoby i powoli to ogon kręci psem, a nie odwrotnie. Liczne przykłady z przeszłości pokazują, że taka sytuacja bardzo rzadko kończy się dobrze dla psa. A i tak może być jeszcze zabawniej. Przecież, gdyby udało się wreszcie wymiar sprawiedliwości „z ziobryzować”, to czy w pierwszej kolejności zająłby się on opozycją, czy raczej najmniej lubianymi przez ministra kolegami z rządu i parlamentu, na czele z samym premierem?

Thatcher miałaby prawo oniemieć ze zdziwienia

Gdyby „Żelazna Dama” mogła przyglądać się z boku sporowi, toczonemu przez polski rząd z UE, miałaby prawo oniemieć ze zdziwienia. Na początek za sprawą faktu, ileż wysiłku wkłada się w to, by w praktyce sprezentować ministrowi sprawiedliwości jakąś realną władzę. Zdziwienie mogłoby się pogłębić wraz z konstatacją, że w imię tego zaniedbuje się troskę o wszystkie interesy strategiczne własnego państwa. No bo na dłuższą metę możliwy kompromis z Komisją Europejską przedstawia się bardzo prosto. Polska bez oporu przyjmuje tworzone obecnie plany tego, jak UE będzie wyglądała w przyszłości wraz z nową polityką gospodarczą, społeczną i klimatyczną. W zamian III RP otrzymuje możność „ziobryzowania”

własnego wymiar sprawiedliwości do woli. Tym bardziej, że i tak wychodzi z tego nie dyktatura, lecz chaos.