Akurat w tym tygodniu jest dobrze. Bo w polsko-niemieckich relacjach, po raz pierwszy od dłuższego czasu, zaszło coś pozytywnego: w poniedziałek minister obrony Christine Lambrecht ogłosiła, że RFN może rozmieścić swoje wyrzutnie systemu Patriot w Polsce. Byłoby to radykalne zwiększenie ochrony przed mniej lub bardziej przypadkowymi pociskami ze wschodu. Obecnie wokół Rzeszowa stacjonują już amerykańskie wyrzutnie tego typu, ale im bardziej nasycimy ten region kraju takim sprzętem, tym bardziej bezpieczni będziemy.
O dziwo, polskie MON - uprzedzone przez Berlin o medialnych deklaracjach polityk - najpierw zareagowało pozytywnie. Jednak po słowach prezesa PiS Jarosława Kaczyńskiego - by niemieckie Patrioty trafiły na zachodnią Ukrainę - minister obrony Mariusz Błaszczak już się z tej propozycji Berlina nie cieszy. Ale nie uprzedzajmy faktów. Bądźmy dobrej myśli i załóżmy, że niemieckie Patrioty do nas trafią.

Szpilki i szpileczki

Reklama
Jeśli nawet tak się stanie, będzie to jedynie próba osłody dosyć szorstkiej przyjaźni między Berlinem a Warszawą. Zacznijmy od drobnych kwestii spornych - a jest nią np. dostawa niemieckich czołgów, które miały zastąpić ok. 250 sztuk T-72 wysłanych przez nas do Ukrainy. Przekazanie Leopardów miało nastąpić z wykorzystaniem zasady Ringtausch polegającej na tym, że Berlin uzupełnia braki, które powstają u sojuszników w wyniku przekazywania Kijowowi postsowieckiego sprzętu. Poza pyskówką różnych przedstawicieli rządów z Berlina i Warszawy z tematu nic nie wynikło. Tego rodzaju umowy są wprowadzane w życie ze Słowacją, z Czechami i Grecją, ale dotyczą niewielkich ilości sprzętu - czołgów Leopard 2 czy wozów bojowych Marder. Z jednej strony Niemcy zwyczajnie nie mają tak dużej ilości sprzętu, by zastąpić to, co przekazaliśmy Ukrainie. Z drugiej zapewne można było szukać pola kompromisu, ale wydaje się, że żadna ze stron nie była tym szczególnie zainteresowana.
Kolejną kością, czy raczej kostką niezgody w obszarze szeroko pojętego bezpieczeństwa była kwestia niemieckich armatohaubic PZH2000. Według niemieckiego ministerstwa obrony do tej pory trafiło do Ukrainy 14 sztuk tej broni. Ale przy tak intensywnym jej używaniu szybko potrzebowała napraw i konserwacji. Naturalnym miejscem by je przeprowadzać wydawała się Polska, a szczególnie Stalowa Wola, która jest położona stosunkowo blisko granicy z Ukrainą. W tym mieście siedzibę ma też HSW, która produkuje armatohaubice Krab, czyli w pewnym sensie konkurencję PZH2000. Berlin zażyczył sobie miejsca do serwisowania, które miało być niemal strefą eksterytorialną – powiedział mi jeden z naszych urzędników znających kulisy tej sprawy.
Z kolei tygodnik "Der Spiegel" informował, że Polacy chcieli pozyskać informacje na temat PZH2000, którymi jednak nie zamierzał dzielić się ich producent, koncern Krauss-Maffei Wegmann. Na pewno z polskiej strony nie było wielkiej chęci do kooperacji z tej przyczyny, że współpraca z niemieckim przemysłem zbrojeniowym przy modernizacji czołgów Leopard 2A4, delikatnie stawiając sprawę, się nie układała. Nasza gotowość do spełnienia żądań była więc niska. Dlatego te najpilniejsze naprawy Niemcy przeprowadzili na Litwie, gdzie mają kontyngent wojskowy, a z kolei kilkanaście dni temu niemiecka minister obrony ogłosiła, że centrum serwisowe dla PZH2000 zostanie otworzone na Słowacji.
Kolejna mała utarczka ostatnich tygodni dotyczyła misji pomocy wojskowej, którą Unia Europejska tworzy dla ukraińskich żołnierzy - w ciągu najbliższych miesięcy państwa UE mają wyszkolić ich ok. 15 tys. Misja ma trzy dowództwa: w Brukseli, w Polsce i Niemczech. Wydaje się, że to swego rodzaju zgniły kompromis. Z jednej strony większość ukraińskich żołnierzy będzie się szkolić u nas, z drugiej – to Niemcy w ramach Europejskiego Instrumentu na rzecz Pokoju płacą za to najwięcej. I to właśnie oni opóźniali utworzenie misji poprzez blokowanie finansowania. Jak donosił Euroactiv, obawiali się dominacji Polski w kwestii "dowodzenia i kontroli", a także "zbyt agresywnego stosunku Warszawy do Rosji".

Strategiczne rozbieżności

Te z pozoru drobne nieporozumienia są emanacją tego, że strategiczne interesy Warszawy i Berlina w obszarach bezpieczeństwa, spraw międzynarodowych, ale często również gospodarki są rozbieżne. Kluczowa jest kwestia Ukrainy. Z polskiego punktu widzenia Rosja to zagrożenie egzystencjalne dla regionu i powinniśmy robić wszystko, by Kijów wygrał. Ta perspektywa z punktu widzenia Niemiec wiąże się ze zbyt dużym ryzykiem. Tu się różnimy. Niemcy wydają się uważać, że po wojnie Zachód będzie musiał napięte relacje z Rosją uregulować. Berlin widziałby się, pewnie razem z Paryżem, w roli jednego z tych, którzy o układaniu takich relacji będą z Moskwą rozmawiać – tłumaczyła w maju na łamach Magazynu DGP Justyna Gotkowska, obecnie wiceszefowa Ośrodka Studiów Wschodnich. Od tego czasu nieco się w niemieckiej polityce zmieniło, nasze stanowiska są bliższe, ale do tego, by nasi zachodni sąsiedzi patrzyli na wojnę w Ukrainie jak my, jeszcze bardzo daleka droga.
Drugą fundamentalną sprawą są reparacje. Co do faktów się zgadzamy: w czasie II wojny światowej Niemcy wymordowali miliony Polaków i zniszczyli gospodarkę II RP. Ale Berlin, podkreślając swoją moralną winę, kwestię naprawy krzywd widzi raczej w "budowaniu wspólnej przyszłości”, co się zasadniczo sprowadza do finansowania różnego rodzaju fundacji promujących wymiany uczniów, wspólne badanie historii czy projekty kulturalne. Tymczasem strona polska oczekuje czegoś więcej. I choć w wypłacenie astronomicznych kwot reparacji mało kto wierzy, to jednak, by zamknąć kwestię, potrzebna jest jakaś forma zadośćuczynienia przez Berlin. I trudno uwierzyć, że Warszawa zadowoli się tylko gestami i przeprosinami, o czym na łamach "Politico" przekonywał niedawno szef Polskiego Instytutu Spraw Międzynarodowych Sławomir Dębski.
Wreszcie, pisząc o różnych interesach, nie można zapominać o gospodarce. Bo choć dla nas Niemcy są największym partnerem handlowym, to my dla nich piątym. Te różnice w wielkości gospodarek widać np. w doniesieniach PAP o tym, że to właśnie Polska była jednym ze współtwórców koalicji państw, które wymogły na Komisji Europejskiej przedstawienie projektu w sprawie limitu cen gazu. Bez takiego limitu Niemcy mogą wysysać surowiec z innych rynków, płacąc wyższą cenę, na którą tamtejsze firmy mogą sobie pozwolić dzięki olbrzymiemu pakietowi pomocy, który stworzył rząd kanclerza Olafa Scholza.

Czyny, nie słowa

Dziedzin, w których są między nami poważne różnice, jest znacznie więcej - po prostu tak już jest między sąsiadującymi krajami. Można się na to obrażać, mówić „źli Niemcy” czy „niewdzięczni Polacy”, ale te spięcia to normalna sprawa. Do kłótni dochodzi też między Berlinem a Paryżem czy Waszyngtonem. Dlatego olbrzymią naiwnością byłoby sądzić, że po ewentualnej zmianie rządu w Warszawie po nadchodzących wyborach nagle zapanuje między Berlinem a Warszawą zgoda. Nawet jeśli w warstwie retorycznej będzie łagodniej i przyjemniej dla ucha, trudno uwierzyć w to, że rząd Koalicji Obywatelskiej powie, że zapomina o reparacjach. Na to nie pozwoli mu choćby konkurencja polityczna.
Podobnie będzie w kwestii pomocy Ukrainie. Jest mało obszarów w Polsce, w których opozycja i rząd się zgadzają, ale pomoc Kijowowi i głęboka nieufność wobec Rosji są jedną z nich. Świadczy o tym choćby to, że chcąc się nawzajem obrazić, przedstawiciele tych dwóch obozów zarzucają sobie „"rorosyjskość”. Jakkolwiek dziwnie może to wyglądać z zewnątrz, dowodzi to zgody politycznej. Podobnie zresztą było i będzie w kwestii gazu. Gazociąg Nord Stream od zawsze krytykowały i PiS, i PO, choć politycy tej drugiej partii zazwyczaj robili to w sposób bardziej umiarkowany. Obie partie łączy także kwestia budowy gazoportu w Świnoujściu, która była realizowana przez różne rządy.
Im szybciej Niemcy zrozumieją, że granie na przeczekanie rządu PiS nie ma większego sensu, bo następcy wbrew pozorom nie będą aż tak różni, tym szybciej będzie można zarządzać kwestiami, które nas dzielą. Problemy nie znikną. Ale próba zrozumienia sąsiadów nieograniczająca się do przyklejania im stereotypowej łatki wyjdzie obu krajom na dobre. I choć po wybuchu wojny w Ukrainie z ust niemieckich polityków i ekspertów można było usłyszeć, że to "Polska miała rację" i niemiecka polityka zagraniczna była oparta na błędnych założeniach, to na razie nie widać, by za tymi deklaracjami nastąpiła faktyczna zmiana polityki wobec regionu i Polski. Tymczasem, by nasze międzysąsiedzkie relacje stały się lepsze, potrzeba nam w tej kwestii więcej niemieckiej solidności.