Nie jesteśmy samolubni, próbujemy ustabilizować gospodarkę w sercu Europy - powiedział Robert Habeck w wywiadzie dla "Financial Times". Wicekanclerz i jednocześnie minister gospodarki na potwierdzenie swych słów podkreślił, iż: „Gdyby Niemcy doświadczyły naprawdę głębokiej recesji, pociągnęłoby to za sobą całą Europę”. Ten fakt nie studzi jednak narastających emocji. Rzeczą, jaka je wzbudza w Europie Zachodniej (i to tak mocne, że wicekanclerz Habeck zaczął się tłumaczyć) jest 200 mld euro, które rząd RFN chce wydać na stworzenia krajowego „hamulca cen energii”.

Reklama

Jawne naruszenie praw autorskich Morawieckiego

Co ciekawe, podjęte działania wyglądają jak jawne naruszenie praw autorskich Mateusza Morawieckiego i to bez wypłaty należnego honorarium. Mianowicie rząd Olafa Scholza w pierwszym kroku zamierza sięgnąć po platformę operacyjną, czyli utworzony podczas pandemii dla ratowania dotkniętych obostrzeniami przedsiębiorców Fundusz Stabilizacji Gospodarczej (Wirtschaftsstabilisierungsfond - WSF). Następnie WSF dzięki temu, iż wszyscy wiedzą jak solidne państwo za nim stoi, pożyczy na rynkach finansowych 200 mld euro. Po zdobyciu kapitału dwukrotnie większego niż roczny budżet Polski, zacznie go do wiosny 2024 r. systematycznie wpompowywać w niemiecką gospodarkę. Oficjalnie głównie po to, żeby użyć doli konsumentów i zamrozić ceny prądu oraz gazu. Jednak WSF może też wspierać przedsiębiorstwa. Zatem niechybnie ruszy z odsieczą niemieckiemu przemysłowi chemicznemu, importerom gazu, producentom samochodów, itd., itp. ratując całą gospodarkę przed coraz bardziej prawdopodobną falą bankructw. Jednocześnie Berlin będzie mógł się chwalić zrównoważonym budżetem, ponieważ dług bierze na siebie WSF. Zaś na forum Unii nikt nie zarzuci władzom RFN, iż uciekają się do niedozwolonej pomocy publicznej.

Reklama
Reklama

Zaiste premier Morawiecki miałby prawo wytoczyć Robertowi Habeckowi proces o kradzież triku, po jaki notorycznie sięga w Polsce podczas kolejnych kryzysów, by dosypywać pieniądza więdnącej gospodarce. Jednocześnie przy tym upychając państwowe długi w różnorodnych, pozabudżetowych funduszach typu spółka akcyjna Polski Fundusz Rozwoju.

Ogromna niemiecka dotacja grozi całej Unii

Jednak w przypadku RFN ma znaczenie skala. Tworzą ją następujące składowe: wielkość niemieckiej gospodarki, jej konkurencyjność, zdolności pożyczkowe państwa oraz wpływ na strefę euro. Gdy Berlin ogłosił swe plany dwaj unijni komisarze reprezentujący Francję Thierry Breton oraz Włochy Paolo Gentiloni opublikowali na łamach "The Irish Times" ostrzegawczy komentarz. Podkreśli w nim, że ogromna dotacja przelana do kieszeni Niemców za pośrednictwem WSF grozi całej Unii: "rozdrobnieniem rynku wewnętrznego, ustanowieniem wyścigu o dotacje i zakwestionowaniem zasad solidarności i jedności, które leżą u podstaw naszego europejskiego projektu".

Tłumacząc na bardziej zrozumiały język, po pierwsze państwo niemieckie ma dużo większe zdolności kredytowe niż Francja. O Włoszech, Hiszpanii, Portugalii, czy Grecji nawet nie warto wspominać. Bez parasola UE zadłużone po same uszy całe południe Starego Kontynentu musiałoby ogłosić bankructwo. Udaje się tego uniknąć, ale żadnego z wymienionych krajów nie stać na stworzenie funduszu pomocowego porównywalnego z WSF. Zatem rodzi się ryzyko, że ich gospodarki jeszcze mocniej zostaną zdominowane przez niemiecką. Co gorsza, jeśli spróbują same się zapożyczać przez analogiczne fundusze ratunkowe i tak ciężar nowych długów w dobie wysokiej inflacji może je zabić.

Kryzys inflacyjny może wyrwać się spod kontroli

Na te zagrożenia nakładają się kolejne. Trudno przypuszczać, aby inflacja w Niemczech, która we wrześniu przekroczyła próg 10 proc., po nagłym zalaniu rynku 200 mld euro, jakimś cudem zaczęła spadać. To z kolei stawia Europejski Bank Centralny przed diabelską alternatywa. Jeśli nie pójdzie w ślady amerykańskiego FED i nadal będzie zwlekał z podnoszeniem stóp procentowych, kryzys inflacyjny może się wyrwać spod kontroli i przy okazji zamienić się w kryzys walutowy w UE. Ale jeśli podniesie oprocentowanie, wówczas ryzykuje, że dokona tak egzekucji gospodarek południa Europy.

Gdyby Niemcy za sprawą pakietu WSF jeszcze bardziej podbiły u siebie inflację, to EBC może znaleźć się pod ścianą i nie mieć innego wyjścia. Pozostanie mu wtedy ratunkowe skupowanie obligacji poszczególnych państw. Tyle tylko, że tak nie ocali: włoskich, francuskich, czy greckich firm oraz indywidualnych konsumentów, zmuszonych płacić wyższe odsetki od już zaciągniętych kredytów (posiadacze kredytów hipotecznych w Polsce wiele mogliby opowiedzieć na ten temat).

Strefa euro. Wszyscy są w niej równi, ale...

Nic dziwnego, że państwa południa i Francja zaczęły zdradzać objawy delikatnego wrzenia, postrzegając działania Berlina: "jako typową reakcję - najpierw Niemcy" – jak zauważa na łamach "Financial Times" Guy Chazan, komentując wywiad udzielony przez Habecka. Owe poczynania: "porównano nawet z początkowymi działaniami Berlina podczas pandemii Covid-19, kiedy to zakazano eksportu sprzętu ochrony medycznej” – dodaje publicysta. Z opiniami tej treści polemizuje wicekanclerz Habeck, twierdząc, iż są niesprawiedliwe, bo inne kraje UE próbują robić dokładnie to samo. Co jest prawdą. Jednak wszyscy robią to na skalę posiadanych przez siebie możliwości. W efekcie wychodzi zupełnie tak, jak z codziennym funkcjonowaniem strefy euro. Wszyscy są w niej równi, lecz wspólna waluta z racji różnic miedzy jej wartością (tą określa stan gospodarek członków strefy), a potencjałem ekonomicznym RFN, zawsze oferuje niemieckim producentom i usługodawcom najkorzystniejszy kurs dla prowadzenia eksportu. Zaś to on od dwóch dekad stanowił główne źródło bogactwa Niemców.

Spór może zaważyć na przyszłości całej Unii

Spór o WSF dopiero zaczyna nabierać rumieńców, a ma potencjał, by zaważyć na przyszłości całej Unii. Stronnicy głębszej integracji od razu zaczęli w nim upatrywać szansy właśnie na nią. Kompromisowym rozwiązaniem byłoby bowiem kolejne zaciągniecie wspólnego długu na wzór europejskiego Funduszu Odbudowy. A nic skuteczniej nie wiąże - pomimo różnic - niż wspólne zadłużenie (małżeństwa, które zaciągały w Polsce dwadzieścia lat temu kredyty hipoteczne w frankach wiele by mogły na ten temat opowiedzieć).

Dla krajów południa UE nowy fundusz, wielokrotnie większy od poprzedniego, byłby niczym transfuzja krwi dająca szansę ich gospodarkom na odzyskanie wigoru. Na pierwszy rzut oka rzecz wydaje się prosta, a jedynymi, którzy mogliby stawiać opór to Polska i Węgry. Wszystko z racji problemów, jakie mają w dostępie do pieniędzy z obecnego FO.

Jednak pozory mogą mylić. Zgoda na powyższe rozwiązanie oznaczałaby rewolucyjne odejście od zasady "najpierw Niemcy”. Tymczasem, jeśli prześledzi się dzieje Unii od początków obecnego stulecia, to Berlin mając wybór, zawsze na pierwszym miejscu stawiał dobro niemieckiej gospodarki i realizację własnych celów strategicznych.

Berlin kooperował z Rosją kosztem Europy Środkowej

Dlatego powstały oba gazociągi Nord Stream. Dlatego ukręcono łeb wspólnej polityce energetycznej UE. Dlatego dziesięć lat temu, podczas ratowania bankrutującej Grecji, cały fundusz pomocowy został skonstruowany tak, by pieniądze z niego przepłynęły wprost na konta tych, którzy wcześniej skredytowali niewypłacalnych Greków. A przypadkiem były to przede wszystkim banki niemieckie. Dlatego Berlin kooperował z Rosją kosztem interesów Europy Środkowej. Dlatego w maju 2020 r. Federalny Trybunał Konstytucyjny RFN orzekł, że TSUE może swym wyrokiem pozwolić Europejskiemu Bankowi Centralnemu na dowolne skupowanie aktywów rządowych w strefie euro, lecz jeśli EBC chce korzystać z zasobów Bundesbanku, no to wcześniej "musi uzasadniać swe działania i wydatki".

Takie przykłady strategii "najpierw Niemcy" można mnożyć. To, że w przypadku polityki wschodniej i energetycznej okazały się pociągnięciami samobójczymi, niczego nie zmienia.

Teraz godząc się zaciągnąć wspólny dług rząd RFN musiałby wziąć na siebie ryzyko podżyrowania zobowiązań krajów południa UE oraz przekonać wyborców, że to dobry pomysł. Robią to w momencie, gdy są pełni obaw z powodu: kryzysu energetycznego, inflacji, recesji, napływu migrantów, wojny na wschodzie. Zaś na dokładkę od dekad żyją w szczerym przekonaniu, że to Niemcy z własnych kieszeni wciąż finansują Unię i coraz więcej ich to kosztuje. Berlin owszem, chciałby integracji, ale bez wielkich kosztów własnych. To zaś w dobie kryzysu po prostu przestaje być możliwe.

Wystarczy popatrzeć na liczby. Wedle danych Eurostatu ponad 60 proc PKB UE wypracowują cztery państwa: Niemcy (25,1 proc.), Francja (17,2 proc.), Włochy (12,3 proc), Hiszpania (8,4 proc.).

Z tego kluczowego grona jedynie lider w pełni panuje nad swoim zadłużeniem, które w relacji do PKB wynosi ok. 70 proc. Pozostali co kilka miesięcy biją swe historyczne rekordy. Francja ponad 112 proc długu do PKB, Hiszpania 117 proc, Włochy ponad 150 proc.

Grecja padła, kiedy dobiła do 179 proc. i nie dawała już rady udźwignąć obsługi swoich bieżących zobowiązań.

Dla ratowania integralności Unii i swoich partnerów Berlin powinien zatem zrezygnować z WSF na rzecz wspólnego długu. Tak użyczając największym gospodarkom wspólnoty swego kluczowego autu, jakim są solidne fundamenty finansowe. Na dokładkę zgodzić się na to, bez drakońskiej kontroli, jaką musieli znosić Grecy. Widząc ostatnie dwadzieścia lat niemieckiej polityki, naprawdę trudno sobie taką rewolucyjną odmianę wyobrazić.