Najniższa od początku transformacji gospodarki stopa bezrobocia w połączeniu z niewielkim wzrostem cen skutkują tym, że w popularnym „indeksie niedoli” Polska znajduje się obecnie wśród krajów, które notują najbardziej korzystne wyniki. A jeszcze kilka lat temu byliśmy na poziomie, który obecnie lokowałby nas pomiędzy Grecją, która wciąż nie może wyjść z załamania po wybuchu kryzysu finansowego, a zmagającą się z dużymi problemami w gospodarce Argentyną.
„Misery index” w swojej najprostszej formie bierze pod uwagę dwie zmienne: stopę bezrobocia i inflację (są też wersje uwzględniające wysokość stóp procentowych, dynamikę kredytu i wzrost gospodarczy). Im wskaźnik jest wyższy, tym trudniejsza sytuacja mieszkańców danego kraju. Dotyczy to przede wszystkim sfer najuboższych: to one są najbardziej podatne na utratę pracy przy spowolnieniu gospodarczym i wzroście bezrobocia. Ich również mocniej dotyka wzrost inflacji. Indeks dla kilkudziesięciu różnych gospodarek oblicza np. agencja Bloomberg.
Skąd dobre nastroje
Przez wiele lat w indeksie niedoli nie mieliśmy się czym chwalić. Głównym powodem było wysokie bezrobocie. Na początku poprzedniej dekady przekraczało ono nawet 20 proc. (mowa o zharmonizowanej stopie bezrobocia, czyli o wskaźniku porównywalnym z innymi krajami unijnymi). Pierwsza wyraźna fala spadkowa miała miejsce w okresie boomu po wejściu naszego kraju do Unii Europejskiej. Kryzys spowodował jednak, że później mieliśmy niemal pięć lat wzrostu tego wskaźnika, co odbijało się również we wskazaniach „misery index”. Kolejna spadkowa fala bezrobocia zaczęła się w połowie 2013 r. i trwała do początku 2018 r. Od kilku miesięcy wskaźnik utrzymuje się na rekordowo niskim poziomie 3,8 proc.
Jest to jeden z najlepszych wyników w Unii Europejskiej. W październiku (dane za listopad mają być opublikowane jutro) lepiej od nas wypadało tylko pięć krajów: w Czechach bezrobocie wynosiło 2,2 proc., w Niemczech 3,3 proc., a na Węgrzech, Malcie i w Holandii było o 0,1 pkt proc. mniejsze niż u nas.
Jeszcze korzystniej wypadamy jednak pod względem poziomu inflacji. Ostatni raz przekraczała ona 10 proc. w 2000 r. Później szybko spadała, wiosną 2003 r. zbliżając się do zera. Od tego czasu kilka razy wzrosła do ok. 5 proc., ale obecnie poziom cen niewiele odstaje od tego, jaki mieliśmy 5–6 lat temu. Zawdzięczamy to deflacji, która panowała przez ponad dwa lata, od połowy 2014 r. Ostatnie dwa lata z powrotem jesteśmy świadkami stałego wzrostu cen, ale okazuje się on dość regularnie poniżej oczekiwań analityków. Według najnowszych szacunków Głównego Urzędu Statystycznego w grudniu ceny były o 1,1 proc. wyższe niż rok wcześniej.
Efekt: niewiele jest liczących się gospodarek, które mogą pochwalić się większą stabilnością cen. W Unii Europejskiej inflację poniżej 1 proc. miały w listopadzie trzy kraje: Dania, Irlandia i Portugalia, a taki sam wynik jak my – Grecja. Mniej niż 1 proc. wzrostu ogólnego poziomu cen notowano też w Szwajcarii. Z danych Banku Światowego wynika, że niższy wynik od Polski notuje kilka krajów Dalekiego Wschodu: oprócz Japonii są to Malezja, Singapur czy Tajwan.
Korzystne zachowanie indeksu niedoli to również syntetyczne wyjaśnienie dobrych nastrojów gospodarstw domowych i wzrostu konsumpcji.
W pierwszych trzech kwartałach 2018 r. popyt konsumpcyjny rósł w tempie 4,5–4,9 proc. Odpowiadał za ponad połowę całego wzrostu produktu krajowego brutto.
Publikowany przez Główny Urząd Statystyczny wskaźnik ufności konsumenckiej w ostatnich miesiącach lekko spadał, ale w sumie w 2018 r. był na najwyższym poziomie przynajmniej od początku stulecia. Biorąc pod uwagę cały miniony rok, ani jedna składowa wskaźnika ufności bieżącej nie była na minusie. Z taką sytuacją jeszcze nie mieliśmy do czynienia. W 2017 r., gdy cały indeks wyszedł „nad kreskę”, czyli osób prezentujących oceny pozytywne było więcej niż pesymistów, zmiany ogólnej sytuacji ekonomicznej kraju w perspektywie 12 miesięcy były oceniane lekko negatywnie. W minionym roku najwięcej optymizmu było w kategorii „obecne dokonywanie ważnych zakupów”. Saldo ocen wyniosło prawie 13 pkt proc. W wyprzedzającym wskaźniku ufności więcej odpowiedzi negatywnych niż pozytywnych było w odniesieniu do pytania o oszczędzanie pieniędzy. Ogólny indeks wyprzedzający, biorąc pod uwagę cały rok, był na plusie. Choć w grudniu nieco się obniżył. Może to stanowić zapowiedź tego, co czeka nas w 2019 r.
2019: lekkie pogorszenie
Prognozy ekonomistów wskazują bowiem, że w tym roku, jeśli chodzi o misery index, czeka nas lekki regres. Powód: wzrost inflacji. Analitycy ankietowani pod koniec grudnia przez DGP przewidywali, że w końcu 2019 r. tempo podwyżek cen przekroczy 2 proc. Ekonomiści zaznaczali jednak, że co do prognoz inflacji panuje duża niepewność: wiele zależy od tego, jak będą się kształtowały przede wszystkim ceny żywności i paliw. Inflacja bazowa – czyli zmiany cen wynikające ze wzrostu popytu w gospodarce – będzie wprawdzie rosła, ale pozostanie na niskim poziomie. Stopa bezrobocia ma szanse jeszcze pójść w dół. Zdaniem analityków jej najniższy poziom zobaczymy we wrześniu. Te prognozy dotyczą jednak bezrobocia rejestrowanego. Jak podał wczoraj resort rodziny, w grudniu ub.r. wynosiło ono 5,9 proc., po wzroście w skali miesiąca o 0,1 pkt proc. Na koniec 2018 r. w urzędach pracy zarejestrowanych było 971,3 tys. osób bez zajęcia.
Sami analitycy wskazują, że bliższe rzeczywistości są dane z badania aktywności ekonomicznej ludności czy miary podawane przez Eurostat (ta jest brana pod uwagę w wyliczeniach Bloomberga) lub OCED. Ta ostatnia organizacja prezentuje zharmonizowaną stopę bezrobocia nieoczyszczoną z wahań sezonowych, która już latem 2018 r. szła lekko w górę.
Na podstawie prognoz Międzynarodowego Funduszu Walutowego można wskazać kraje, które w końcu 2019 r. wyprzedzą nas w indeksie niedoli: suma wskaźników bezrobocia i inflacji będzie tam niższa niż w Polsce. Spośród gospodarek europejskich będą to: Węgry, Irlandia i Portugalia. Wśród krajów latynoamerykańskich – Meksyk. A w Azji – Chiny, które, jak wskazywały jesienne szacunki MFW, pod koniec 2018 r. powinny być minimalnie za naszymi plecami.
Wskaźnik dla prezydentów
Wskaźnik został skonstruowany przez amerykańskiego ekonomistę Arthura Okuna, który powiązał spadek bezrobocia ze wzrostem gospodarczym. Okun był szefem doradców ekonomicznych prezydenta Lyndona Johnsona. Wskaźnik miał służyć syntetycznemu pokazaniu, w jakiej kondycji jest gospodarka Stanów Zjednoczonych. Spopularyzował go w połowie lat 70. w kampanii wyborczej późniejszy prezydent Jimmy Carter, który za pomocą tego wskaźnika pokazywał, jak słabą politykę prowadził dotychczasowy lokator Białego Domu Gerald Ford. Ówczesny wzrost wskaźnika był efektem kryzysu naftowego: doprowadził on do recesji, a więc i wzrostu bezrobocia, a także do przyspieszenia inflacji. Kilka lat później okazało się, że za prezydentury Cartera wskaźnik jeszcze wzrósł.