Zarówno rządzący odpowiadający za politykę rozwojową, jak i eksperci są zgodni – jeśli na naszą gospodarkę czyhają jakieś zagrożenia, to są one poza granicami kraju. W ostatnich tygodniach ich przybyło.
Zdecydowana większość zagrożeń ze sfery politycznej może przełożyć się na rynki finansowe, a tym kanałem dotrzeć do realnej gospodarki. Niewiadoma wokół brexitu, najniższy od prawie dekady wzrost PKB w Chinach, awantura wokół włoskiego budżetu i wciąż wiszące nad inwestorami wojny handlowe nie napawają szczególnym optymizmem. Szczyt koniunktury w unijnej gospodarce zaś minął i rozpoczęło się cykliczne spowolnienie.
Wszystkich, którzy pamiętają, jak wielki kryzys w strefie euro wywołała Grecja, nie trzeba namawiać do uważnego śledzenia tego, co się dzieje we Włoszech. To kraj, którego dług publiczny przekracza 130 proc. PKB i tylko Grecy mają wyższy. W ostatnich latach udało się go wprawdzie ustabilizować, ale włoska gospodarka rośnie zbyt wolno, żeby szybciej wyrastać z zadłużenia. Nie pomaga jej również relatywnie wysoki deficyt – jeden z najwyższych w Unii Europejskiej. To o niego toczy się właśnie spór pomiędzy Komisją Europejską a rządem premiera Giuseppe Contego. W budżecie na 2019 r. Włosi zaplanowali deficyt na poziomie 2,4 proc., co zostało negatywnie ocenione przez unijnych urzędników, którzy chcą zaciskania pasa. Dla włoskich polityków zwiększenie wydatków jest zaś jedyną drogą do pobudzenia wzrostu. Sytuacja wydaje się być patowa i negatywnie wpływa na rynki finansowe i giełdy. Agencje ratingowe już wzięły Włochy pod lupę. Wiarygodność kredytową zmniejszył im Moody’s, a za chwilę w jego ślady może pójść S&P.
W liście do Komisji minister finansów Włoch Giovanni Tria zapewnił, że projekt włoskiego budżetu na 2019 r. nie niesie ze sobą zagrożeń dla stabilności w kraju i w innych państwach UE. Jednak pamięć ostatniego kryzysu jest zbyt żywa, aby sądzić, że Bruksela tak łatwo odpuści. Szczególnie że co jakiś czas powraca też temat stabilności finansowej banków z Półwyspu Apenińskiego, który również mąci nastroje wśród inwestorów i każe im się spodziewać powtórki z Grecji (więcej na ten temat na str. 15).
Reklama
Nie tylko nad strefą euro zbierają się ciemne chmury, bo pojawiają się pytania, co się dzieje na Dalekim Wschodzie. Wzrost chińskiej gospodarki znów znalazł się w centrum uwagi, po tym jak spowolnił do 6,5 proc. i był najniższy od 2009 r. Chińskie władze nie zamierzają biernie patrzeć na słabnącą koniunkturę czy nurkujące indeksy giełdowe. Dlatego prezydent Xi Jinping interweniował werbalnie, mówiąc o „niezachwianej woli” wspierania sektora prywatnego i zasugerował możliwości obniżki podatku PIT. Międzynarodowy Fundusz Walutowy przewiduje, że do końca tej dekady tempo rozwoju w Państwie Środka spowolni do 6,3 proc.
Reklama
Walnie do tego może się przyczynić wojna celna na linii Waszyngton – Pekin. USA nałożyły już karne taryfy na chińskie towary warte 250 mld dol. rocznie, a Chiny w odwecie wprowadziły taryfy na amerykańskie produkty za 110 mld dol. Prezydent Donald Trump grozi ocleniem całego chińskiego eksportu do USA, jeśli Pekin nie zrezygnuje z nieuczciwych, jego zdaniem, praktyk handlowych, w tym kradzieży amerykańskiej technologii. Narastanie protekcjonizmu w globalnym handlu jest jednym z większych zagrożeń dla światowego wzrostu, szczególnie dla gospodarek Chin, Japonii i Unii Europejskiej. Na razie mocno się ono nie odbija na sferze realnej, ale eskalacja konfliktu może to szybko zmienić.

Brexit i wysysanie kapitału

Handlowe implikacje ma również brexit, który na razie prowadzi do burzliwego rozstania UE z Wielką Brytanią i nie wiadomo, jak będą wyglądały przyszłe relacje, kiedy rozwód stanie się faktem. Po nieudanym szczycie unijnym w Salzburgu i odrzuceniu brytyjskich propozycji bardziej prawdopodobny staje się scenariusz twardego brexitu. Chociaż nie jest jeszcze uwzględniony w prognozach, te już nie są najlepsze i wskazują, że Wielka Brytania będzie się rozwijała w najbliższych latach w tempie nieco powyżej 1 proc. Mark Carney, szef Banku Anglii, uważa, że w przypadku twardego brexitu bank centralny będzie bezsilny, a cały impet uderzenia przejmie realna gospodarka. Brak porozumień handlowych zaś uderzy nie tylko w Wyspy, ale również w kraje, które mają z Brytyjczykami duże obroty handlowe. W tym gronie jest Polska.
To, co się dzieje w USA, również powinno być dla nas istotne, bo amerykańska gospodarka jest mocno rozgrzana. We wrześniu Fed po raz ósmy od 2015 r. podniósł stopy procentowe, które są już zdecydowanie wyższe niż na wielu rynkach wschodzących, co prowadzi do wysysania z nich kapitału. To również widzimy w Polsce, a cykl zaostrzania polityki monetarnej w Stanach Zjednoczonych ma trwać także w przyszłym roku. Dlatego budowane od kilku kwartałów scenariusze łagodnego i stopniowego spowolnienia mogą w każdej chwili ulec zmianie i nie będzie to raczej dobra zmiana.

Zacznie się od słabszego eksportu

Pogorszenie koniunktury za granicą będzie miało bezpośredni wpływ na wielkość polskiego eksportu. Może niekoniecznie będzie malał, ale jego wzrost wyhamuje. Co przełoży się na saldo obrotów towarowych - deficyt na nim będzie rósł, również dlatego że utrzymujący się wysoki popyt w kraju będzie podbijał import. W efekcie handel zagraniczny będzie dodatkowym hamulcowym wzrostu gospodarczego. Taki scenariusz na najbliższe kwartały kreśli dziś większość ekonomistów. Na przykład eksperci Banku Santander policzyli, że już w III kw. eksport netto (czyli różnica między wzrostem wartości towarów sprzedawanych za granicę i sprowadzanych do Polski) będzie odejmował od wzrostu PKB ok. 0,6 pkt proc. Dla porówna nia w II kw. eksport netto wspierał wzrost, dodając do niego 0,5 pkt proc. Bo, według ekonomistów Santandera, deficyt handlowy w III kw. był już o 1,4 mld euro większy niż w II kw. A rok temu różnica wyniosła ok. 250 mln euro.
Pośrednim skutkiem hamowania zagranicznych gospodarek będzie (a właściwie już jest) słabsza aktywność polskich przedsiębiorstw. Bo skoro sprzedaż wyprodukowanych towarów na innych rynkach ma być coraz trudniejsza ze względu na słabnący popyt, to trzeba do tego dostosować produkcję. Wyraźny symptom działania tej zależności widać było np. w ostatnich badaniach indeksu PMI, pokazującego nastroje menedżerów firm przemysłowych. Sygnalizowali oni głęboki spadek we wrześniu liczby zamówień eksportowych, największy od lipca 2014 r. Był on na tyle mocny, że zaważył na odczycie całego indeksu. Wrześniowy PMI spadł do 50,5 pkt. Zejście poniżej 50 pkt oznaczałby, że liczba firm sygnalizujących ograniczenie swojej aktywności jest większa niż grupa przedsiębiorstw znajdujących się w fazie ekspansji.
Tak źle może jeszcze nie jest, ale twarde dane na temat produkcji przemysłowej pokazują, że aktywność firm rzeczywiście słabnie. Produkcja sprzedana przemysłu wzrosła we wrześniu o 2,8 proc. w porównaniu z wrześniem 2017 r., znacznie mniej, niż oczekiwali eksperci (4,8 proc.). Na dodatek duże hamowanie zaliczyło przetwórstwo przemysłowe (do 2 proc. rok do roku), a branże, które z zasady są ukierunkowane na eksport – jak farmacja i produkcja komputerów – odnotowały pokaźne spadki. Zwłaszcza producenci leków, gdzie spadek wyniósł prawie 29 proc. w porównaniu z wrześniem ub.r. Ekonomiści PKO BP sugerują, że przyczyną było - oprócz mniejszej liczby dni roboczych - właśnie pogorszenie koniunktury w otoczeniu zewnętrznym gospodarki.

Popyt krajowy też może słabnąć

Jeśli do słabego popytu z zagranicy dołoży się wzrost kosztów produkcji, ograniczenie aktywności przedsiębiorców może być wyraźne. Wyższe koszty to przede wszystkim drożejące nośniki energii, w tym ropa.
Wzrost cen energii negatywnie wpłynie na perspektywy przedsiębiorstw i może pogłębić spowolnienia. Bo możliwość przerzucania tego kosztu na ceny jest ciągle ograniczona. I taka będzie nadal, bo popyt krajowy stopniowo też będzie słabł. A to oznacza zmniejszenie produkcji i mniejsze zdolności do inwestowania - mówi Grzegorz Maliszewski, główny ekonomista Banku Millennium.
Dlaczego popyt krajowy miałby hamować? Bo, według Maliszewskiego, realne dochody z pracy będą rosły wolniej. Mówiąc inaczej, dodatkowa pula pieniędzy, jaką wszyscy pracujący będą mieli, będzie się kurczyć. I to z kilku powodów. Pierwszy: możliwość dalszego zwiększania zatrudnienia w polskiej gospodarce zdaje się wyczerpywać. Już od lipca dynamika wzrostu zatrudnienia spada, we wrześniu zwiększyło się ono o 3,2 proc. rok do roku, a w ciągu miesiąca spadło o 4,2 tys. osób. Co, jak konstatują analitycy Santandera, jest najgorszym wynikiem we wrześniu od 2012 r. Tyle że wtedy gospodarka była w koniunkturalnym dołku.
Skoro grupa zatrudnionych przestaje się zwiększać, to i zasób pieniędzy, które mogłyby wspierać konsumpcję, też będzie ograniczony. Tym bardziej że realnie będzie on jeszcze mniejszy ze względu na wzrost cen. Powodują je choćby coraz droższe paliwa. A po drugiej stronie tego bilansu płace, jak na tak dotkliwy brak rąk do pracy, zwiększają się opieszale. Ich dynamika we wrześniu wyniosła 6,7 proc. rok do roku. To mniej, niż się spodziewano (rynek zakładał 7,1-proc. wzrost) i słabiej niż w sierpniu (6,8 proc.).

Budżet na tym straci

Eksperci są zgodni, że scenariusz mocnego tąpnięcia w gospodarce jest raczej mało prawdopodobny. Spowolnienie powinno mieć raczej stopniowy i łagodny przebieg.
W III kw. tempo wzrostu PKB osłabnie do 4,6–4,7 proc., co oczywiście jest gorszym wynikiem niż w II kw., ale jednak nadal przyzwoitym. Pod koniec roku gospodarka wyhamuje do 4,3 proc. - ocenia Grzegorz Maliszewski. To oznacza, że koniunktura nie powinna znacząco zaszkodzić budżetowi i finansom publicznym. Co więcej, ich stan jest na tyle dobry, że rząd powinien zrobić zaskórniaki na przyszły rok. Może to być np. dofinansowanie Funduszu Ubezpieczeń Społecznych pełną planowaną dotacją z budżetu, choć - na co wskazują bieżące wpływy ze składek do FUS – nie ma takiej potrzeby. Ale dałoby to budżetowi więcej luzu w 2019 r., gdy dekoniunktura będzie już wyraźna. Według Maliszewskiego wzrost PKB wyhamuje w przyszłym roku do 3,6 proc. A w 2020 r. do 3 proc.
To oznacza, że finanse publiczne znajdą się wtedy pod większą presją przez gorsze dochody z podatków. Zwłaszcza jeśli zmaterializuje się scenariusz pogorszenia popytu krajowego. Ubytki dochodów będą mniejsze, niż wynikałoby to ze skali spowolnienia, o ile konsumpcja utrzyma swoje tempo – mówi ekonomista Banku Millennium. I przypomina, że rządowi nie udało się zlikwidować deficytu w finansach nawet w czasach bardzo szybkiego, 5-proc. wzrostu PKB. Co prawda, deficyt jest dziś najniższy w historii, w ubiegłym roku wyniósł 1,4 proc. PKB, ale jednocześnie w 13 krajach UE zanotowano nadwyżki.
Pogorszenie koniunktury będzie też wyzwaniem dla polityki monetarnej. Na razie Rada Polityki Pieniężnej przyjęła postawę wyczekującą, a jej członkowie sugerują, że bez zmian stóp procentowych obędzie się przynajmniej do końca 2019 r. RPP może jednak niebawem stanąć przed dylematem: co zrobić, gdy gospodarka zwalnia, a inflacja podbijana coraz wyższymi cenami energii zaczyna rosnąć. Podwyżka stóp przy hamowaniu wzrostu gospodarczego może pogłębić to hamowanie – uważa Grzegorz Maliszewski.