Ustawa zakładająca zniesienie limitu rocznych dochodów, powyżej którego nie trzeba odprowadzać już składek na ubezpieczenie społeczne, jest obecnie w Trybunale Konstytucyjnym. Skierował ją tam prezydent Andrzej Duda. Miał wątpliwości co do trybu jej uchwalenia. Według niego strona społeczna miała za mało czasu na konsultacje. Zmiany sprowadzają się do pełnego obłożenia składkami ZUS całości dochodów również tych osób, które zarabiają najwięcej. Miałoby to wyraźnie zwiększyć wpływy w Funduszu Ubezpieczeń Społecznych, choć pracodawcy i związkowcy zwracali uwagę, że w przyszłości drastycznie podniesie też obciążenie FUS wypłatą emerytur.
Jest jednak szansa, by rząd mógł odejść od pomysłu z 30-krotnością, bo sam właśnie stworzył sobie pretekst. Są nim plany nowego podatku solidarnościowego, który będą płacić wszyscy uzyskujący dochody z pracy powyżej 1 mln zł rocznie. W 2020 r. po raz pierwszy odprowadzą 4-proc. daninę naliczoną od nadwyżki powyżej tego miliona. Pieniądze mają trafić do specjalnie powołanego funduszu, który będzie finansował pomoc dla niepełnosprawnych. Rząd liczy, że w pierwszym roku z nowego podatku ściągnie 1,15 mld zł. Ale te plany spaliłyby na panewce, gdyby jednocześnie zlikwidował 30-krotność. Wynika to ze sposobu obliczania podstawy opodatkowania. To przychód pomniejszony o koszty jego uzyskania i zapłacone składki na ZUS. Bez limitu wartość składek drastycznie by wzrosła, więc część podatników albo w ogóle nie zostałaby objęta podatkiem solidarnościowym, albo zapłaciłaby go dużo mniej, niż obecnie zakłada to rząd.
Dziś osoby, które uzyskują dochód w wysokości 87 tys. zł miesięcznie – a takie płaciłyby podatek – przestają odprowadzać składki na ZUS już po dwóch miesiącach. To pokazuje, jak bardzo obciążenie składkami by się zwiększyło i jak duży miałoby to wpływ na podstawę opodatkowania – mówi Jeremi Mordasewicz, ekspert Konfederacji Lewiatan. Jego zdaniem rząd jak dotąd w ogóle nie wziął tej korelacji pod uwagę. Według Mordasewicza może to być dodatkowy argument za odejściem od planów likwidowania 30-krotności, choć zapewne nie będzie to powód najważniejszy.
Reklama
Inny z tej samej kategorii to choćby zamiar uruchomienia pracowniczych planów kapitałowych. Jeśli projekt PPK ma się udać, to nie można jednocześnie zwiększać obciążeń składką obowiązkową. Koszty PPK i likwidacji 30-krotności są porównywalne – ocenia Mordasewicz.
Dalsze forsowanie likwidacji limitu dla składek mogłoby doprowadzić do paradoksalnej sytuacji, w której to sam rząd otworzyłby furtkę do generowania wyższych kosztów zmniejszających wpływy z podatku solidarnościowego. Bo innych sposobów na optymalizację nie ma zbyt wiele. A z tych, które można wymienić, skorzystać mogą przede wszystkim bogaci pitowcy na działalności gospodarczej. Tak przynajmniej uważa Paweł Stańczyk z Kancelarii Ożóg Tomczykowski.
Najprostszy sposób to powołanie spółki osobowej, gdzie dochód jest dzielony między wspólników i każdy z nich płaci podatek od swojej części. To się kalkuluje wtedy, gdy każda z tych części jest mniejsza niż milion złotych – mówi Paweł Stańczyk.
Inna metoda to przejście z działalności gospodarczej prowadzonej jako osoba indywidualna na spółkę kapitałową. Dziś nie jest to szczególnie opłacalne, bo choć przy obrotach do 1,2 mln euro rocznie stawka CIT wynosi 15 proc., to trzeba się liczyć jeszcze z koniecznością opodatkowania dywidendy, którą z takiej spółki wypłacałby sobie jej właściciel (19 proc.). Ale jeśli rząd zrealizuje zapowiedzi premiera Mateusza Morawieckiego i obniży CIT dla najmniejszych firm do 9 proc., wówczas będzie to opcja, którą niektórzy przedsiębiorcy wezmą pod uwagę.
Co do zasady nie sądzę, żeby było duże zainteresowanie optymalizacjami. Stawka podatku solidarnościowego jest tak wyliczona, żeby szukanie optymalizacji opłacało się tylko największym podatnikom. To są pojedyncze przypadki – uważa Stańczyk. I dodaje, że podatnicy o wysokich dochodach już wcześniej zapewne próbowali zmniejszać podstawę opodatkowania dla PIT, wykorzystując wszelkie dostępne narzędzia.
Szukanie kolejnych dla 4-proc. podatku to gra niewarta świeczki. Będą się zajmować tym ci, których dochody są najwyższe, idą w dziesiątki milionów złotych, bo dopiero dla nich to będzie realne obciążenie – ocenia ekspert.