Są okopy i ziemia niczyja pomiędzy nimi. Wojna pozycyjna ma szczególny charakter. Tysiące żołnierzy tkwią naprzeciwko siebie, a przez długie dni, tygodnie, miesiące nic się nie dzieje. Grają tylko armaty. Psychologicznie sytuacja jest nie do wytrzymania, a zapał do walki gaśnie. Czasem pada rozkaz do ataku – wówczas zaczyna się jeszcze mniej sensowna bitwa. W taki sposób walczono sto lat temu. Na śmierć i życie.
W ekonomii spór wciąż jest jednak toczony zgodnie z regułami wojny w stylu retro. Po jednej stronie broń dzierży widzialna ręka państwa, z drugiej strony ataki odpiera niewidzialna ręka rynku. Spór jest stary i jałowy, a jego osią niezmiennie od lat jest odpowiedź na pytanie: ile państwa w gospodarce?
Aby wymiana argumentów mogła przybrać na sile, potrzebny jest impuls, rozkaz do ataku. Ten najczęściej przychodzi wraz z kryzysem. Z dyskusji, ile państwa powinno być w gospodarce i czy niewidzialna ręka rynku potrzebuje, aby prowadziła ją widzialna ręka państwa, jednak wciąż niewiele wynika. To od lat oczywisty wniosek, jaki płynie z tej debaty. Okopy, szańce, głębokie doły pozwalają długo wymieniać ogień bez większych strat. Chyba że psychicznych. Te zaś mogą być na tyle duże, że nikt nie chce sobie zadać ważniejszego pytania: jakie powinno być państwo w gospodarce?
Bo że państwo nie odpuści nawet piędzi ziemi, jest oczywiste. Wolny rynek zaś nie przesunie linii frontu nawet o krok, ciągle szachowany przez rywala. Może warto się dogadać. Tym bardziej że obu stronom przybyło racji i wiedzą, że dogmatycznym podejściem utrzymać morale na dłuższą metę się nie da. Bo to wojna domowa i brat stoi w niej naprzeciw brata. Ustalmy więc warunki rozejmu i pole do kompromisu. Tym bardziej że łatwiej dogadać się, gdy rany są już zaleczone i jest pewność, że organizm przetrwał kryzys, przynajmniej ten ostatni.
Po pierwsze, nie demonizować
Na wolnym rynku poruszają się nie tylko prywatne firmy, lecz jego immanentną częścią jest też państwo. I nie istnieje tylko jeden model tych relacji. Klarownie tłumaczy to ekonomiczny noblista Joseph Stiglitz w „Globalizacji”. „Różnice między japońską wersją systemu rynkowego a jego wersją niemiecką, szwedzką czy amerykańską są uderzające. Chociaż rynek zajmuje centralne miejsce zarówno w szwedzkiej, jak i w amerykańskiej wersji kapitalizmu, to jednak państwo odgrywa w nich całkiem odmienną rolę. W Szwecji państwo przyjęło na siebie znacznie większą odpowiedzialność za opiekę społeczną: stale zapewnia o wiele lepszą publiczną służbę zdrowia, o wiele lepsze ubezpieczenia na wypadek bezrobocia i o wiele lepsze emerytury niż w Stanach Zjednoczonych. Mimo to model ten przynosił takie same sukcesy nawet w kategoriach innowacji kojarzonych z »nową gospodarką«”.
Dlatego coraz częściej można odnieść wrażenie, że spór o państwo wydaje się być bezproduktywny. Tym bardziej że miar wielkości państwa w gospodarce jest przynajmniej kilka i żadna z nich nie jest aż tak demoniczna, jak się wydaje. Czy wysokie i rosnące w relacji do PKB wydatki oznaczają, że rządu jest za dużo? Nie, o ile to, co administracja zbiera od obywateli, potrafi z korzyścią dla nich rozdysponować i redystrybuować. Tak jak przywykli do tego mieszkańcy Skandynawii. Czy istnienie dużej liczby kontrolowanych przez rząd spółek wśród największych krajowych przedsiębiorstw to dowód, że konkurencyjny rynek nie działa? W Polsce Skarb Państwa zarządza większością krajowych championów. A razi to głównie dlatego, że mamy mało dużych podmiotów, a te, które są, wyróżniają się w skali regionu.
Nieefektywne kierownictwo polityczne nad państwowym majątkiem jest często tylko wyobrażeniem neoliberalnych ekonomistów. Neoliberalni ekonomiści to zresztą pojęcie bardzo pojemne i do pudła z takim napisem wrzucany jest każdy, kto próbuje wyznaczyć granicę państwa w gospodarce albo broni przyczółków, do których widzialna ręka za mocno się zbliża.
Ponad ćwierć wieku budowania wolnego rynku w Polsce powinno już nas nauczyć, że wpływ polityki na gospodarkę jest mocno przeceniany. Z jednej strony mieliśmy wiele kryzysów rządowych i parlamentarnych, które objawiły się chwilowym dołkiem na rynkach finansowych, jednak żaden z nich nie zachwiał fundamentami. Pisał o tym jeden z największych obrońców wolnego rynku Witold Gadomski. Radził, by nie fetyszyzować roli polityków. „Ważne wydarzenia polityczne mają znaczący wpływ na rynek – tego typu komentarze pojawiają się w Polsce przed każdymi wyborami, zwłaszcza jeśli rosną notowania partii mających »niekonwencjonalne« poglądy na politykę gospodarczą. Ostatnich 25 lat pokazuje, że trudno jednak udowodnić tezę, iż rządy określonej opcji politycznej sprzyjają wzrostowi, a inne wzrost hamują” – pisał w 2015 r., gdy „dobra zmiana” dopiero mościła się w państwie.
O niekonwencjonalne podejście do gospodarki jest dzisiaj oskarżane PiS z pierwszym rozgrywającym w polityce gospodarczej wicepremierem Mateuszem Morawieckim. Człowiek, który połączył unią personalną dwa istotne resorty – finansów i rozwoju – nie ukrywa, że interwencjonizm państwowy jest rzeczą naturalną i pożądaną. Narodowe championy, które mają rzucać wyzwanie największym globalnym korporacjom, chce budować, wskazując im palcem obszary rozwoju. Strategią Odpowiedzialnego Rozwoju zamierza zastąpić rynkowy rachunek zysków i strat, a proste transfery socjalne, jak program „Rodzina 500 plus”, nazywa redystrybucją dochodów. Jednak w jego obronie mógłby dzisiaj stanąć sam guru neoliberalnych komentatorów Milton Friedman. Warto przypomnieć jego słowa: „Jednym z największych błędów jest sądzenie programów politycznych i rządowych na podstawie ich zamiarów, a nie rezultatów”. Dlatego Morawiecki nie staje dzisiaj na czele krucjaty, która ma zaprowadzić nas najkrótszą drogą do gospodarki centralnie planowanej i słusznie minionej. Chociaż retorycznie jego wystąpienia mogłyby zostać nagrodzone brawami na niejednym plenum Komitetu Centralnego, jak choćby słowa, które wypowiedział podczas prezentacji pierwszego projektu budżetu w Sejmie: „W 1989 r. społeczeństwo nie umawiało się z państwem, że ma być dużo dla niewielu i niewiele dla pozostałych”.
Postawę wicepremiera zdiagnozował już zresztą dawno temu amerykański socjolog i członek zagraniczny Polskiej Akademii Nauk Robert K. Merton: „Przynalez˙nos´c´ do grupy jest nie tylko warunkiem jej rozumienia; trzeba byc´ członkiem grupy, aby wiedziec´, co najbardziej zasługuje na zrozumienie”. Ta grupa to PiS, który ustawia się w kontrze do „neoliberalnych elit”, które nadają ton polityce gospodarczej. Chociaż czasem chowają się za różnymi etykietami i symbolami, które z wolnym rynkiem nie mają nic wspólnego.
Kryzys zmienia wszystko. Albo nic
Trzeba zrozumieć, że globalny kryzys gospodarczy przeorał świadomość społeczeństw na całym świecie. Powstało tysiące publikacji, dlaczego w XXI w. mogło mieć miejsce załamanie porównywalne tylko z wielką depresją lat 30. XX w. Pewne jest, że zawiódł rynek z maksymą „chciwość jest dobra” i państwo z hasłem „ograniczmy swoją rolę do minimum, rynek sam się wyreguluje”. Spieranie się o to, kto bardziej zawinił, to jak szukane odpowiedzi na pytania, co było pierwsze: kura czy jajko?
Dlatego obecnie zdecydowana większość polskiego społeczeństwa opowiada się za aktywniejszą rolą państwa, a tylko niespełna jedna trzecia jest gotowa podpisać się pod zdaniem: im mniej państwa w gospodarce, tym lepiej. To wnioski z badań CBOS „Rola państwa w gospodarce” z 11 października br. Szerzej do tematu podeszła Fundacja Kaleckiego w raporcie z 2016 r.: „Czy Polacy kochają wolny rynek: Ile państwa w gospodarce?”. Widać w nim silną ewolucję ocen przemian społeczno-gospodarczych, jakie zachodziły w kraju po 1989 r. Do wejścia do UE nasilała się krytyka gospodarki rynkowej, później notujemy wzrost pozytywnych opinii o zmianach i załamanie poparcia dla kapitalizmu po wybuchu kryzysu. W 2009 r. zadowolenie z funkcjonowania gospodarki rynkowej w Polsce wyrażało 48 proc. społeczeństwa, w 2014 r. – ledwie 37 proc. Odsetek osób niezadowolonych wzrósł w tym czasie z 39 proc. do 52 proc. Jeszcze ciekawiej wyglądają opinie przedsiębiorców – dwie trzecie z nich uważa, że firmy z kluczowych sektorów, jak telekomunikacja czy energetyka, powinny być własnością publiczną. Biznes też jest gotów podcinać gałąź, na której siedzi. W 2000 r. ponad 90 proc. przedsiębiorców popierało niczym nieskrępowaną konkurencję na rynku, a dekadę później już tylko 66 proc.
Co ciekawe, wiara w rynek spadła, bo banki upadały lub były nacjonalizowane przez rządy. Ludzie tracili domy wzięte na kredyt, na który nigdy nie było ich stać. Winni okazali się bankierzy inwestycyjni i cały sektor finansowy, który później wyciągnął rękę do rządów, bo był za duży, by upaść. „Bankructwo” Grecji zaś nie zachwiało tak mocno wiary w rządy państwa, chociaż to w polityce dobrobytu na kredyt tkwi praprzyczyna upadku Hellady.
Kryzysy zresztą sprzyjają obnażaniu tezy o niedoskonałej konkurencji rynku. Gdyby rynek miał działać tylko wtedy, gdy konkurencja jest doskonała, nie działałby nigdy. Zatem politycy, znajdując uzasadnienie do interwencji w procesy gospodarcze, muszą sobie pojęcie niedoskonałej konkurencji definiować na nowo. Szukając uzasadnienia dla wzrostu roli administracji publicznej.
Kilka lat temu, gdy pokryzysowe rany były zabliźnione, Grzegorz Kołodko, dwukrotny wicepremier i minister finansów oraz fan pisania strategii, zaproponował stworzenie nowego pragmatyzmu – przyczyn problemów, w jakich znalazła się globalna gospodarka, upatrywał w tym, że państwo odpuściło, a gdyby ingerowało w rynek finansowy, to nie mielibyśmy kryzysu na rynku kredytów hipotecznych. Z taką diagnozą można się nawet do pewnego stopnia zgodzić. Jednak uczynienie lekarzem omnipotentnego państwa, które będzie wyznaczało cele dla wzrostu gospodarczego lub produkcji prywatnych przedsiębiorstw, to próba zastąpienia nie zawsze efektywnego rynku bardzo często nieefektywnym rządem.
Pożywkę dla tego typu podejścia dają zresztą poważni i wychowani w neoliberalnym duchu ludzie, jak chiński ekonomista Justin Yifu Lin, były główny ekonomista i wiceszef Banku Światowego. Na jego teorię Nowej Ekonomii Strukturalnej wciąż panuje moda. W skrócie teoria ta postuluje odejście od neoliberalnej wizji wolnego rynku w kierunku zwiększenia roli państwa, które inspiruje proces transformacji z gospodarki rozwijającej się do rozwiniętej. Rząd ma znaleźć obszary, które należy stymulować i czynić z nich dźwignię rozwoju i międzynarodowej ekspansji.
Oczywiście można podejść do NES krytycznie i przypiąć takiej wizji łatki: etatyzmu, protekcjonizmu i mrzonek o potędze zbudowanej na piasku nieefektywnej i koniunkturalnej decyzji politycznej. Tyle że prawdopodobnie jeszcze przez długie lata nie uda nam się wyleczyć z pokryzysowej traumy, więc teoria Yifu Lina będzie wracała. Tym bardziej że recesję zastąpił problem nierówności dochodowych i majątkowych, który nie pozwala się dzisiaj cieszyć z ożywienia gospodarki globalnej i nakazuje szukać dziury w całym. To, że jedni się bogacą szybciej i mają większe oszczędności, podczas gdy zdecydowana większość żyje od pierwszego do pierwszego, można zacząć naprawiać. Jednak państwo musi być do tego odważne i nowoczesne. Zamiast prostych transferów socjalnych opartych na niesprawiedliwych kryteriach, bez motywacji do opuszczania na stałe gett biedy, warto postawić na większą progresję podatkową i premiowanie pracy. Nie chodzi o nakładanie 75 proc. podatków dochodowych na najbogatszych, ale wprowadzenie nowych stawek i likwidację przywilejów, które powodują, że w Polsce mamy system podatkowy niemal idealnie liniowy i zarazem idealnie niesprawiedliwy. Przedsiębiorców zaś nie trzeba podejrzewać o to, że ich głównym celem jest ucieczka od podatków i ceny, jaka jest związana z zatrudnianiem pracowników, ale zastanowić się, jak wyglądają nasze koszty pracy, wydajność i ich wypadkowa czy dynamika wzrostu płac.
Zamiast więc budować elektryczne samochody, lepiej stworzyć warunki dla firm, które potrafią to zrobić. Jeśli biznes potrafi outsourcować usługi, to czas, żeby dorosło do tego państwo. Ono ma bowiem naturalną skłonność do tworzenia i wchodzenia w wielkie i nośne społecznie wizje. Chociaż w tym samym czasie nie potrafi rozwiązać problemów, które samo tworzy. Stefan Kisielewski nazywał tak socjalizm, ale jest to mechanizm ideologicznie ponadczasowy.
Trudno nam żyć bez siebie
Dlatego dzisiaj zanim wrócimy do dyskusji, ile państwa w gospodarce, warto cofnąć się i postawić pytanie: jeśli państwo ma być aktywne, to w jaki sposób? Albo jeszcze inaczej: dlaczego rząd zamiast zapewniać minimum potrzebne do funkcjonowania państwa, traci energię na konkurowanie z rynkiem tam, gdzie ten jest efektywny?
Sprawny wymiar sprawiedliwości, bezpieczeństwo publiczne, inwestycje w infrastrukturę, służbę zdrowia czy edukację to obszary, gdzie administracja ma pole do popisu. Chociaż owoców swojej pracy raczej nie zbierze w cyklu wyborczym. Już wiele lat temu William Nordhaus z Uniwersytetu Yale ukuł pojęcie politycznego cyklu biznesowego. Udowodnił też, że inwestycje państwa prowadzone z politycznych pobudek wzrostu PKB nie zapewniają, podobnie jak wielkiej prosperity zwykłym ludziom.
Dlatego jeśli państwo zrobi krok w tył i zrozumie swoją prostą, choć odpowiedzialną rolę, a rynek cofnie się i nie będzie w swojej liberalnej ortodoksji każdej inicjatywy rządu traktował jako konkurencji, wówczas wyjście z okopów będzie możliwe.
Być może rację ma amerykański socjolog, historyk i ekonomista Immanuel Wallerstein, który jeszcze przed załamaniem koniunktury w 2008 r. dowodził, że kryzys wolnego rynku i generalnie kapitalizmu należy łączyć z systematycznym osłabianiem roli państw. Jego zdaniem pomnażanie zysków jest możliwe tak długo, jak długo działa silne państwo, bez niego kapitalizm nie może na dłuższą metę funkcjonować.
Relacja państwa i rynku to nie komensalizm, w którym jedna strona odnosi korzyści, a druga pozostaje obojętna. To nie symbioza, w której między dwoma organizmami panuje związek, z którego oba czerpią korzyści. Relacje rząd – prywatny biznes są mutualistyczne, czyli zyski odnoszą dwie strony, a ich zależności są tak wielkie, że bez siebie by nie przetrwały.
Małe, ale silne państwo to atut. Dobrze regulowany i nadzorowany wolny rynek to konieczność. Mądrzejszy musi wyciągnąć rękę pierwszy. Kto nim będzie?