W prezencie na Walentynki warszawiacy dowiedzieli się, że już za siedem lat powinni układać sobie życie bez: sera, mleka, masła, mięsa i samochodu, a także wielu innych, współczesnych oczywistości. Jak bowiem doniósł „Dziennik Gazeta Prawna” prezydent stolicy Polski, podobnie jak prawie setka innych prezydentów i burmistrzów metropolii zrzeszonych w organizacji C40 Cities uznają za wytyczną na przyszłość raport: „The future of urban consumption in a 1.5°c world”. Rekomenduje on, iż dla powstrzymania globalnego ocieplenia konieczne są wyżej wymienione wyrzeczenia, które powinni wziąć na klatę mieszkańcy wielkich miast.
Raport C40 Cities
Gwoli ścisłości coś, co już wpisało się w kampanię wyborczą, bo pozwoliło przywalić jednej z kluczowych postaci PO jaką jest Rafał Trzaskowski, prezentuje się nieco bardziej skomplikowanie. Wspomniany raport jest bowiem mocniejzniuansowany (kto ciekaw może sobie obejrzeć w całości tutaj) niż przekazały w Polsce media. Jednocześnie nie wyróżnia się szczególnie na tle setek podobnych raportów, jakie ukazały się od czasów, gdy w 1972 r. Klub Rzymski ogłosił głośną analizę „Granice Wzrostu” („Limits to Growth”). Wieszczącą upadek nowoczesnej cywilizacji do końca XX w. Lokalną różnicę czyni to, że sygnowany przez University of Leeds dokument jest de facto deklaracją programową organizacji C40 Cities. Przygotował go w 2019 r. jej dyrektor wykonawczy Mark Watts, niegdyś doradca burmistrza Londynu Kena Livingstone'a, nazywanego ze względu na poglądy „czerwonym Kenem”. Zaś od strony naukowej opracował specjalizujący się w modelowaniu zrównoważonej konsumpcji i produkcji prof. John Barrett z Sustainability Research Institute (SRI), będącego jednostką badawczą Uniwersytetu w Leeds.
Jeśli idzie o samą treść raportu łatwo dostrzec, że dogłębnie wskazuje przyczyny wysokiej emisji CO2, jakiej źródłem są metropolie. Równie sprawnie radzi sobie ze wskazaniami, w których obszarach należy radykalnie zredukować konsumpcję, żeby stworzyć zeroemisyjne miasto. Natomiast zupełnie brak konkretów, co władze miejskie winny przedsięwziąć, aby miliony mieszkańców (w przypadku wszystkich metropolii z C40 Cities to ok. pół miliarda ludzi) zmusić, by w ciągu zaledwie dekady wyrzekli się: mięsa, nabiału, własnych samochodów, nowych ubrań i komórek, latania samolotami, etc.
Gdyby prezydent tej czy innej metropolii miał władzę Józefa Stalina i nie wahał się jej użyć, wówczas sprawa byłaby prosta. Między 1928 a 1938 r. w Związku Radzieckim udało się w podobnej skali zredukować indywidualną konsumpcję, ze szczególnym uwzględnieniem Ukraińców. Jednak jeśli musi się przestrzegać wolności słowa oraz organizować demokratyczne wybory, wówczas po przesadzeniu z progresywnymi zmianami, kończy się karierę jak dawny pracodawca Marka Wattsa - Ken Livingstone. W uchodzącym za twierdzę laburzystów mieście, po dwóch kadencjach rządów wyborcy w 2008 r. postanowili odesłać go na aut. A co gorsza przegrał z Borisem Johnsonem, powszechnie uchodzący za błazna z wyższych sfer. Londyńczycy swego zdania nie zmienili w 2012, gdy Livingstone bardzo chciał wrócić. Nie pomogło nawet to, że londyński tabloid „Evening Standard” prezentował go, jako człowieka pragnącego: „uczynić Londyn wiodącym liderem w walce z globalnym ociepleniem”, zaś Marka Wattsa przedstawiano, jako: „intelektualną siłę stojącą za dążeniem Kena Livingstone'a”. Londyńczycy głusi na wielką troskę, którą chciano im okazać, wybrali dwa razy Johnsona.
Ewolucja poglądów Johnsona
Nota bene, ów przejął sporo z programu swego oponenta jeśli idzie o politykę klimatyczną. Przy czym u Johnsona poglądy przeszyły długą ewolucję od bardzo konserwatywnych - jeśli idzie o energetykę - po przez ślepy zachwyt dla OZE, aż po zauważenie, że prąd w Wielkiej Brytanii drastycznie zdrożał. Co z kolei zaowocowało programem rewitalizacji brytyjskiego przemysłu jądrowego, jaki sformułował rząd Borisa Johnsona pod koniec 2021 r. Obecnie kontynuowany przez rząd Rishi Sunaka zakłada on dokończenie w ekspresowym tempie potężnej siłowni jądrowej Sizewell C. Zdolnej zapewnić tani prąd 6 mln gospodarstw domowych. Równolegle zostanie rozpoczęta budowa drugiej podobnej elektrowni oraz sieci reaktorów modułowych. Zaś po 2030 r. ma powstać w Wielkiej Brytanii jeszcze pięć dużych elektrowni jądrowych. Cały program będzie realizowała specjalnie w tym celu tworzona państwowa spółka Great British Nuclear.
Gdyby ktoś zapytał - co mają ze sobą wspólnego polityczne kłopoty Rafała Trzaskowskiego oraz Mark Watts i brytyjski program rozbudowy energetyki nuklearnej, to odpowiedź jest banalna. Otóż tak właśnie działają wolność słowa i demokracja.
Tanie źródła energii - kłopot zachodniej cywilizacji
Zaczynając od sedna - kłopotem zachodniej cywilizacji jest obecnie znalezienie takich tanich źródeł energii, których użytkowanie nie niosłoby ze sobą emisji dwutlenku węgla. Z OZE jest ten problem, iż wiarę w jego uniwersalność oparto na fundamentalnym kłamstwie. Mówi ono, że wiatraki, panele słoneczne, itp. mogą w całości zastąpić paliwa kopalne. Nie mogą z racji braku wielkich magazynów energii, kaprysów pogody oraz rozległości obszarów, które instalacje OZE muszą zajmować (Europa jest za mała w stosunku do potrzeb). Trzymanie się ślepej wiary w kłamstwo wmusza radykalne cięcie konsumpcji obywateli, bo innej drogi wówczas nie bierze się pod uwagę. Na jej końcu pojawią się jednak sprzeczności nie do pogodzenia. Cała nowoczesna gospodarka opiera się na konsumpcji. Bez niej natychmiast przytłaczająca większość społeczeństwa zaczyna ubożeć, bo to ona generuje dochód. Oferowane przez państwa osłonowe zasiłki działają krótko, a potem pogłębiają chorobę, wspierając tworzenie się warstwy popadających w bierność nędzarzy. W odruchu obronnym ludzie zaczynają więc szukać alternatyw, tak by radykalnie nie zbiednieć i nie paść ofiarą inżynierii społecznej. Alternatywy, wbrew temu co twierdzą fanatyczni zwolennicy cięcia konsumpcji, oczywiście są.
Jedyną realną niedogodnością stojącą dziś na drodze rozwoju energetyki jądrowej oraz budowy sieci urządzeń pochłaniających CO2 lub metan z atmosfery (ciekawe, że o istnieniu tych instalacji np. Orca niedaleko Reykjaviku prawie się nie wspomina) są pieniądze. Tam, gdzie skieruje się największy strumień funduszy, postęp zwykle jest najszybszy. W dużej zaś mierze o kierunku owego strumienia decydują politycy.
Tymczasem nic nie przeszkadza temu, żeby zamiast radykalnego zaciskania pasa łączyć reaktory atomowe te klasyczne oraz modułowe w całościowy system energetyczny z morskimi i lądowymi farmami wiatrowymi oraz przydomowymi instalacjami fotowoltaicznymi, wspieranymi małymi magazynami energii. Uzupełniając to pochłaniaczami CO2 oraz metanu.
Technologie są już na wyciągnięcie ręki
Technologie niezbędne dla takiego systemu są już na wyciagnięcie ręki. Podobnie wcale nie jest koniecznością wyeliminowanie wszelkich środków transportu indywidualnego poza niewygodnymi w użytkowaniu autami elektrycznymi. Zbyt drogimi dla większości ludzi nawet w Europie Zachodniej. Dużo korzystniejszą alternatywę zaprezentował, podczas swej prelekcji na szczycie w Davos pod koniec stycznia tego roku dr Gill Pratt. Były wykładowca Massachusetts Institute of Technology, a obecnie szef Toyota Research Institute, przedstawił wyliczenia zestawiające emisję CO2 w skali makro, jaką generuje proces produkcji oraz użytkowanie aut z napędem hybrydowym oraz z elektrycznym. Te pierwsze przy masowym użytkowaniu okazują się odpowiadać za dwa razy mniej wyemitowanego dwutlenku węgla niż elektryki.
Jeśli zatem wolność słowa i demokracja funkcjonują, to kłamstwa wcześniej czy później zostają zweryfikowane przez samo życie i wyborcy to zauważają. Po czym zaczynają rozglądać się za kimś, kto będzie chciał zadbać o ich dobro, a nie o wcielenie na siłę kompletnej utopi. Ten proces zwykle potrzebuje czasu. Gdy jednak masa krytyczna zostaje osiągnięta, wówczas mogą zewsząd słyszeć, iż ten Livingstone to geniusz i święty, mimo to większość z nich zagłosuje na mającego przyprawioną gębę „pajaca” Johnsona. A co najciekawsze, źle na tym nie wyjdą. Tak bowiem wygląda zdrowe przywracanie w państwie równowagi oraz odrzucanie szalonych pomysłów na utopijny świat.
Gorzej jeśli wolność słowa i demokracja stają się fasadą, lub w ogóle nie egzystują. Jak straszne wówczas rzeczy się dzieją, nasza cywilizacja doświadczała przez ostatnie 200 lat.
A co jeśli demokracja nie przetrwa?
Ciekawe, że zwykle odbywało się to wedle podobnego schematu. W Europie Zachodniej regularnie rodziły się szalone idee, dające receptę na zbudowanie doskonalszego świata. Tam, gdzie udawało się utrzymać demokrację i wolność słowa: eugenika, komunizm, nazizm, etc., bywały źródłem wielu zbrodni. Jednak na koniec zawsze spotykało je odrzucenie przez społeczeństwo i potępienie. Natomiast w miejscach bez ograniczającej rządzących demokracji obłąkańcze idee konsekwentnie wcielano w życie. Zazwyczaj na obrzeżach Europy Zachodniej lub daleko od niej. Dwudziestowieczny pas obłędu przebudowy świata rozciągał się od III Rzeszy i ZSRR po Chiny Ma Zedonga i Kambodżę. W tej ostatniej aż 35 proc. mieszkańców wyrżnięto na polecenie jej przywódcy Pol Pota. Wcielającego w życie to, co wyniósł ze studiów w Paryżu.
Jeśli więc demokracja w Europie przetrwa, wówczas nowe utopie skończą na tym samym śmietniku historii co poprzednie. Jednocześnie ze zmianami klimatycznymi Stary Kontynent sobie poradzi. Natomiast gdyby nie udało się jej zachować, wtedy czeka nas sprowadzenie mieszkańców wielkich miast do takiego stanu ubóstwa, jakie było udziałem miejskiego proletariatu w pierwszej połowie XIX w. Po czym każdy rozdaj masowego obłędu okaże się możliwy.