"Może przyjść chwila, że tranzyt ulegnie zakłóceniu" - powiedział Sokołowski. Biorąc pod uwagę fakt, że ciśnienie w punktach odbioru gazu z rurociągów ukraińskich już poważnie spadło, słowa o "zakłóceniach" brzmią groźnie.

Warto przypomnieć, że dostawy do Rumuni od ukraińskiego dystrybutora zmalały w piątek o 30-40 procent. Spadek ciśnienia poważnie odczuły też Węgry (25 procent). Do Polski tłoczonych jest z Ukrainy o 11 procent mniej gazu, ale za to więcej odbieramy go w punktach na granicy z Białorusią.

Według Sokołowskiego o możliwym zagrożeniu zostali już poinformowani zachodnioeuropejscy odbiorcy. "Specjaliści z państw europejskich zgodzili się, że taki problem może nastąpić nie z winy strony ukraińskiej" - oświadczył.

Innego zdania jest Gazprom, który zakręcił Ukrainie kurek, gdy nie doczekał się na początku stycznia spłaty długu sięgającego - według Rosjan - 2 miliardów dolarów. Część kwoty ukraiński dystrybutor Naftohaz już zdobył. Ale oświadczył, że nie zapłaci Rosjanom więcej niż 1,5 miliarda.

W tej rosyjsko-ukraińskiej wojnie o cenę gazu jest więcej punktów spornych. Ukraińcy twierdzą, że nie muszą płacić za gaz takich samych stawek jak Europa Zachodnia. Utrzymują, że umowy między państwami gwarantowały Kijowowi wieloletnią ściężkę dochodzenia do rynkowych taryf.

Gazprom z kolei chce przejąć za odsedki od długu udziały w ukraińskiej spółce dystrybutorskiej i żąda jak najmniejszych taryf za tranzyt. Kością niezgody jest też to, w jaki sposób traktować gaz techniczny potrzebny Ukrainie do pompowania surowca na Zachód. Kijów nie chce zużywać do tego celu swego paliwa. To właśnie dlatego spadło ciśnienie w punktach odbioru na granicy z Ukrainą. Tymczasem Rosjanie twierdzą, że gaz techniczny jest po prostu wykradany przez Ukraińców.









Reklama