Banki centralne zdają w tym roku egzamin z tego, czego nauczyły się w czasie ostatniego kryzysu finansowego. Lekcja sprowadza się do zdania: „whatever it takes”, czyli robimy „wszystko, co potrzeba”. Wypowiedział je w 2012 r. Mario Draghi, ówczesny prezes Europejskiego Banku Centralnego.
Wśród ekonomistów nie brak opinii, że tym zdaniem Draghi uratował strefę euro przed rozpadem. Niemałe znaczenie miała już sama obietnica, ale poszły za nią konkretne działania: stopy procentowe zostały obniżone do zera (a nawet niżej). Prowadzono też gigantyczne zakupy aktywów, dzięki którym wpompowano w rynek masę gotówki (nie tej fizycznej, ale pozwalającej na płynne regulowanie płatności). Okazało się, że zaklęcie działa.
I teraz powtarzają je sobie w zaciszach gabinetów bankierzy centralni na całym świecie. I robią to, co robił Draghi – tylko bardziej. Zachęca ich do tego kilka szczególnych cech „whatever it takes” i tzw. niestandardowej polityki pieniężnej.
Pompowanie bilionów
Pierwsza cecha polega na tym, że trudno mieć pretensje o to, że w to wchodzisz. Jean-Claude Trichet, poprzednik Draghiego w fotelu szefa EBC, krytykowany był za to, że próbował radzić sobie z kryzysem środkami standardowymi. A przy tym był mocno konserwatywny w ich stosowaniu. Więc nie zrobisz nic, to będą mieć do ciebie pretensje. Ekonomiści, dziennikarze – nad tym można łatwo przejść do porządku dziennego. Trudniej znosić uwagi polityków, zwłaszcza tych rządzących: „My się staramy, a ty?...”. Dawniej banki centralne i rządy były po dwóch stronach barykady. „Whatever it takes” oznacza, że zamiast barykady pojawia się symbioza.
Druga cecha to coś zupełnie oczywistego: bardzo łatwo rozdaje się pieniądze, zwłaszcza gdy nie trzeba włożyć wiele wysiłku w to, by je zdobyć. Dawniej było tak, że banki centralne uważano za niemiłych gości, którzy robią, co mogą, by było trudniej. Podnoszą stopy procentowe. Rezerwą obowiązkową ograniczają możliwości pożyczania pieniędzy przez banki.