Na przeciwległych krańcach Kapitolu, w skrzydłach należących do Izby Reprezentantów i Senatu USA, znajdują się dwa pomieszczenia. W każdym z nich udostępniono kopię Partnerstwa Transpacyficznego (TPP) – umowy, która ma stworzyć z państw leżących u brzegów Oceanu Spokojnego największą strefę wolnego handlu. Obamatrade, tak ją nazywają w Kongresie, jedni z nutą szacunku, inni – drwiny. Opasłe tomiszcze liczy ok. 800 stron tekstu zapełnionego szczegółowymi ustaleniami dotyczącymi przyszłego funkcjonowania kolejnych sektorów gospodarki.
Do pokojów mogą wejść wyłącznie kongresmeni, senatorzy i garstka ich współpracowników, tych z odpowiednimi certyfikatami dostępu do informacji tajnych. Na wyrywki tekst mogą zobaczyć eksperci, przedstawiciele korporacji i związków zawodowych – ci, którzy zasiedli w komisjach doradczych przy obu izbach Kongresu. Ale i oni mogą wyłącznie popatrzeć na wyłożone papiery: kopiowanie dokumentów jest zabronione, nawet odręczne notatki zostaną odebrane przy wyjściu. – Pracowałam z administracją Clintona i Busha. Jednak ta administracja wszystko utajnia – sarka Thea Lee, wiceszefowa największej centrali związkowej American Federation of Labor-Congress of Industrial Organizations (AFL-CIO).
Nie tylko AFL-CIO sprzeciwia się TPP. Nawet w szeregach demokratów wolnorynkowe zapędy Białego Domu nie mają zbyt wielu gorliwych zwolenników. – Szaleństwo – podsumował dosadnie ambicje Obamy lider tej partii w Senacie Harry Reid. Po lewej stronie amerykańskiej sceny politycznej wciąż pamięta się podpisany przez Billa Clintona Północnoamerykański Układ Wolnego Handlu (NAFTA), który – zdaniem krytyków – doprowadził do rozwarstwienia w dochodach Amerykanów i spustoszenia rynku pracy w USA. O skali emocji może też świadczyć to, że portal WikiLeaks, który w ciągu ostatnich dwóch lat publikował sporadycznie przecieki z procesu negocjacyjnego, oferuje za pełny tekst dokumentu nagrodę w wysokości 100 tys. dol.
Szybka ścieżka
Biały Dom wojuje więc z własnym zapleczem: partią, związkowcami, alterglobalistami. To Reid przeszło rok temu zablokował nadanie prezydentowi specjalnych uprawnień umożliwiających zastosowanie procedury szybkiej ścieżki legislacyjnej dla umów o wolnym rynku. Dzięki niej nikt nie miałby możliwości wtrącania się w szczegóły negocjowanych porozumień, Kongres mógłby jedynie przyjąć lub odrzucić ostateczny tekst umowy.
Tyle że Reid już nie przewodzi większości – listopadowe wybory wygrali republikanie, a ich lider, senator Mitch McConnell jest zwolennikiem Obamatrade. Nic dziwnego, że – jak twierdzą znawcy waszyngtońskich kuluarów – prezydent przyjął porażkę swojej partii ze sporą dozą ulgi. W ostatnich dniach jednak powtórne podejście do głosowania „szybkiej ścieżki” znów skończyło się porażką Białego Domu. O ironio, teraz to republikanie desperacko szukają możliwości, by przyznać demokratycznemu prezydentowi specjalne uprawnienia.
Gwoli ścisłości – nie wszyscy demokraci są przeciwni pakietowi międzynarodowych porozumień forsowanemu przez obecną administrację. Obama może liczyć na grupę prawie 30 partyjnych kolegów i koleżanek, z weteranką Nancy Pelosi na czele („Nancy Pelosi niemal codziennie łka w intencji TPP” – drwił jeden z blogerów). Za umowami optuje też biznes. – To prosta decyzja – przekonywał przed głosowaniami w sprawie „szybkiej ścieżki” Jay Timmons, szef National Association of Manufacturers. – Głosujecie za „szybką ścieżką” i poszerzeniem możliwości sprzedawania naszych produktów na całym świecie, co podniesie globalną konkurencyjność, napędzi wzrost i utworzy miejsca pracy. Albo głosujecie za tym, by nasi producenci zostali zmarginalizowani i pokrzywdzeni – podsumowywał.
Trudno się dziwić determinacji Obamy: w rozmowach z partyjnymi kolegami nie ukrywa, że uważa pakiet umów o wolnym handlu za swoje dziedzictwo. Gra toczy się o wysoką stawkę: tylko w przypadku TPP w gronie potencjalnych sygnatariuszy znajduje się 12 państw, m.in. USA, Kanada, Meksyk, Chile, Australia, Japonia, Wietnam. W sumie chodzi o jakieś 40 proc. światowej gospodarki. Będzie więcej, gdy do negocjujących przyłączy się demonstrująca zainteresowanie Korea Południowa, która na razie poprzestaje na umowie bilateralnej z USA z 2012 r. Byłoby znacznie więcej, gdyby do TPP włączyły się Chiny – Pekinowi jednak nie podoba się choćby większa ochrona prywatnych firm oraz praw pracowniczych, jaką wymusza Partnerstwo. Z drugiej strony i bez tych wielkich gospodarek roboty negocjatorom nie brakuje: choć podwaliny porozumienia o transpacyficznej strefie wolnego handlu zostały położone już w 2005 r., za kadencji George’a W. Busha, realne negocjacje zaczęły się siedem lat później, jeszcze przed reelekcją Obamy.
Diabeł tkwi w szczegółach
Od tamtej pory za kulisami toczą się zażarte boje o każdy punkt umowy, czasem wręcz o pojedyncze słowa. W skali globalnej organizacje międzynarodowe – jak MFW czy Światowa Organizacja Handlu – chciałyby, żeby Amerykanie wymusili na innych sygnatariuszach zakaz manipulowania walutami (osłabianie własnej waluty w celu wsparcia eksportu to w Azji zjawisko nagminne), w skali lokalnej np. Japończycy podobno ustąpili Amerykanom w sprawie utrzymania ceł na hondy czy toyoty w zamian za utrzymanie przez Tokio ceł na towary rolnicze. Półtora roku temu wyciekły z kolei dokumenty, które mogą świadczyć o tym, że Waszyngton próbuje wymusić na partnerach, by nie uchwalali przepisów ograniczających możliwości spekulacji finansowych – praktyk takich, które kojarzy się powszechnie z przyczynami globalnego kryzysu finansowego.
Porozumienie ma też zawierać wiele zapisów zaostrzających prawo w zakresie własności intelektualnej, ograniczając możliwości dzielenia się dobrami intelektualnymi, wzmacniając prawa autorskie i ochronę patentową, naruszając prywatność internautów czy tworząc zagrożenia dla dziennikarzy i whistleblowerów – ze względu na bardzo szeroką definicję tajemnicy handlowej.
Pesymizm demonstrują również analitycy branży farmaceutycznej oraz Lekarze Bez Granic: według nich po wejściu w życie TPP ceny leków pójdą w górę (ma to dotyczyć m.in. środków stosowanych w zwalczaniu wirusa HIV). Eksperci Sierra Club spodziewają się skokowego wzrostu eksportu gazu łupkowego, do którego wydobycia używa się kontrowersyjnej metody szczelinowania hydraulicznego (frakingu). Farmerzy nazywają TPP „NAFTA na sterydach”. – Po tamtej umowie nasi rolnicy wciąż cierpią na ból głowy – czytamy na stronach internetowych organizacji reprezentującej drobnych rolników z USA Farm Aid. – A w wyniku ostatniej takiej umowy z Koreą Południową farmerzy po raz kolejny solidnie oberwali: eksport wołowiny spadł o 5 proc., wieprzowiny – o 4 proc., drobiu – o 41 proc., zbóż – o 21 proc. W tym samym czasie koreański eksport do USA wzrósł o 28 proc. – podkreśla autor tekstu-manifestu Farm Aid w sprawie TPP. O NAFTA przypomina też zbliżony do demokratów i niechętny liberalizmowi ekonomista Matt Stoller. Według niego od momentu podpisania układu Ameryka straciła 5 mln miejsc pracy, a 42 tys. fabryk zamknięto. Za sprawą układu, rzecz jasna.
Z kolei ujawniony przez WikiLeaks fragment TPP dotyczący ochrony środowiska uznano gremialnie za zbiór „deklaracji dobrej woli”, pozbawionych mechanizmu weryfikacji poczynań sygnatariuszy. Lewicowi intelektualiści – od Noama Chomsky’ego po Josepha Stiglitza – przekonują, że porozumienie spustoszy rynek pracy, wywołując lawinę zwolnień i obniżek płac. – TPP da wielkim korporacjom sposoby na wyeliminowanie wszelkich przepisów, jakie stanęłyby im na drodze do osiągania zysku – kwitował ekonomista Robert Reich. Zwięźlej ujął sprawę Stiglitz. – TPP służy interesom najbogatszych – uciął.
Wszystko to opinie formułowane na bazie poszlak, bo szczegółowe regulacje są okryte tajemnicą, na dodatek rozumieją je wyłącznie koneserzy. Tymczasem amerykańscy eksperci mogą poczytać zaledwie streszczenia całości TPP. Z kolei – gdy przedstawiciele administracji zaczęli organizować briefingi dla zainteresowanych kongresmenów i senatorów, a także dostarczać im bardziej szczegółowe „wyciągi” z prac negocjatorów – okazało się, że liczba zainteresowanych sięgnęła ledwie 40 osób, z których nieliczni byli w stanie przebić się przez specjalistyczny żargon. To samo media: rok temu policzono, ile razy wspomniano o TTP, TTIP czy TiSA na antenie czołowych stacji informacyjnych: w MSNBC – 32 razy, w CNN – raz, a Fox News w ogóle o nich nie wspomniała. Negocjatorzy poszczególnych państw są zobowiązani do trzymania języka za zębami. Z kolei państwa nie dzielą się wiedzą o swoich stanowiskach negocjacyjnych między sobą – a nuż Malezyjczycy wynegocjowali w zamian za jakieś ustępstwo więcej niż Wietnamczycy? Inna sprawa, że gdyby informacje przepływały swobodnie, takiej eskalacji żądań zapewne nie dałoby się uniknąć.
A liczy się skuteczność. Krytycy mogą ciskać gromy na głowy negocjatorów, urzędników Białego Domu czy samego Obamy – nic bardziej nie utwierdza tego ostatniego w przekonaniu, że „techniczne szczegóły” należy trzymać z dala od oczu opinii publicznej. Roztrząsanie poszczególnych zapisów porozumień, w ich nieustannie zmieniającej się postaci, może storpedować proces negocjacyjny. – Będzie jeszcze wiele miesięcy, podczas których ludzie będą mogli sprawdzić każdy przecinek, każdą kropkę, każdy średnik w TPP – przekonywał pod koniec kwietnia prezydent w wywiadzie dla „Wall Street Journal”. – I bardzo ufam w to, że gdy ludzie ocenią, jaką w rzeczywistości zawieramy umowę, uznają, że w gruncie rzeczy to najbardziej postępowe porozumienie handlowe w historii – kwitował.
Refundowany przeszczep
Upłynie pewnie też trochę czasu zanim Julian Assange uzbiera 100 tys. dol. na nagrodę za pełny tekst TPP. Ale nie zasypia gruszek w popiele: na początku czerwca, na kilka dni przed szczytem G7 portal WikiLeaks opublikował 17 dokumentów wchodzących w skład – wciąż negocjowanego i okrytego tajemnicą – porozumienia Trade in Services Agreement (TiSA).
Niby nic, bo Porozumienie w sprawie Handlu Usługami mogłoby się z pozoru wydawać cieniem pozostałych (w Europie funkcjonuje układ GATS). Jednak pod pewnymi względami zasięg TiSA jest znacznie większy niż innych układów. Wśród sygnatariuszy mają znaleźć się nie tylko USA, ale też UE (liczona jako jedna strona umowy) oraz ponad 20 innych państw, m.in. Szwajcaria, Turcja, Australia, Kanada, Izrael, Tajwan czy Pakistan (z członkami UE ogółem 51 państw). W sumie na te kraje przypada 70 proc. globalnego rynku usług. W USA i UE ten sektor odpowiada za 3/4 rynku pracy. Innymi słowy, zasięg i konsekwencje tej umowy byłyby dla Europy – w tym Polski – nie mniej istotne niż w przypadku TTIP.
I tu zaczynają się schody. Zgodnie z materiałami, jakie opublikowało WikiLeaks, negocjacje idą w stronę daleko posuniętej deregulacji sektora finansowego. „I to pomimo konsensusu, iż to właśnie brak nadzoru i regulacji w tym sektorze były głównym powodem ostatniego kryzysu finansowego” – utyskują aktywiści WikiLeaks. – Nawet mój czteroletni syn jest w stanie zrozumieć, co jest nie tak z TiSA – komentował szef organizacji Fight for the Future, Evan Greer. – Kiedy zasady ustanawia się w tajemnicy, bez publicznej dyskusji, nigdy nie są one fair – dorzucał.
Analogicznie z telekomunikacją czy informacjami. W jednym z punktów porozumienia twórcy skupiają się na „transgranicznym przepływie informacji” – zgodnie z zapisami umowy firmy mogłyby przechowywać, transferować i poddawać obróbce informacje zarówno w kraju, w którym działają, jak i poza nim. Innymi słowy, pakistańska firma X działająca w Niemczech mogłaby używać uzyskanych nad Renem informacji – również danych osobistych – właściwie w dowolnym innym miejscu, np. przetwarzać je na serwerach na Tajwanie. Pod warunkiem że operacje na tych informacjach byłyby „wykonywane w związku z działalnością usługową dostawcy usług”. Oczywiście większości z nas jest obojętne, czy nasze zdjęcie profilowe z FB zostało umieszczone na serwerze w Polsce, czy w Sierra Leone, jednak po ujawnionym przez Edwarda Snowdena skandalu z rozsianymi po świecie podsłuchami NSA część rządów rozważała wprowadzenie przymusu, by informacje dotyczące obywateli danego państwa były przechowywane i przetwarzane wyłącznie na serwerach znajdujących się fizycznie na jego terenie (dotyczyło to m.in. Niemiec i Brazylii). TiSA zamyka drogę dla takich regulacji.
Również branża medyczna w najbogatszych krajach przystępujących do TiSA może się czuć zaniepokojona. Zgodnie z propozycją Turków państwa-strony zobowiązywałyby się do refundowania usług medycznych świadczonych przez placówki z innych krajów-stron Porozumienia. Nie przypadkiem z tą propozycją wyszła Ankara – do Turcji na operacje transplantologiczne i plastyczne (np. przeszczepy włosów) jeździ już pół Bliskiego Wschodu. Teraz Turcy chcieliby podbić nowe rynki, zwłaszcza starzejącą się Europę.
Nie wszystkie zapisy TiSA budzą kontrowersje. Eksperci wskazują na ujawnione przez WikiLeaks rozwiązania dotyczące ochrony konsumenckiej, bezpieczeństwa danych osobowych, ścigania spamerów, digitalizacji rządowych systemów usług, znoszenia restrykcji związanych z użytkowaniem internetu – i generalnie nie mają im nic do zarzucenia. Gdyby już obowiązywały, np. turecki prezydent Recep Tayyip Erdogan nie miałby możliwości zablokowania Twittera (co zrobił w trakcie fali demonstracji nad Bosforem).
Problemem pozostaje utajnienie negocjacji albo poziom tych informacji, które są dostępne. – Jeśli chodzi o import, wydzieliłam tu takie elementy jak dostęp do nowych usług, większy wybór usług, niższe ceny, bo zawarcie TTIP i TiSA może ze względu na większą konkurencję przyczynić się do obniżenia cen, większa konkurencja to także wyższa jakość oferowanych usług – mówiła we wrześniu ub.r. Joanna Katner-Pruszyńska, radca ministra w resorcie gospodarki, na konferencji prasowej dotyczącej TTIP oraz TiSA. Z kolei korzyści dla eksportu „mogą dotyczyć ponad 150 sektorów”, a w przypadku TiSA korzyści mogą dotyczyć usług profesjonalnych dla biznesu, m.in. usług komputerowych, badawczo-rozwojowych, prawniczych, architektonicznych. Czy nie wystarczyłoby powiedzieć: „Będą państwo zadowoleni”?
Rewolucja przed świtem
Globalny trend jest oczywisty: na całym świecie funkcjonuje kilkadziesiąt porozumień o wolnym rynku, zarówno regionalnych, jak i sektorowych. Tylko USA mają podpisane bilateralne umowy z przeszło 20 krajami (sześć z nich bierze udział w negocjacjach dotyczących TPP). Propozycje kolejnych porozumień tego typu – od Wspólnoty Niepodległych Państw przez inicjatywy panamerykańskie czy panazjatyckie, państwa karaibskie, kraje Maghrebu aż po wyspy Pacyfiku – już padły, choć w wielu przypadkach daleko jeszcze do negocjacji. Tylko w UE trwają już zaawansowane rozmowy nad CETA (umową o liberalizacji handlu z Kanadą) oraz przyszłym porozumieniem z Państwem Środka.
W przypadku triady TPP, TiSA , TTIP koła zostały puszczone w ruch. Nie chodzi wyłącznie o miejsce w historii prezydenta Obamy, bo np. na Partnerstwo liczą też kraje po drugiej stronie Pacyfiku, dla których to element budowania wspólnego obozu w obliczu dominującej w regionie potęgi Chin. – Jeśli TPP padnie, kraje basenu Pacyfiku będą przerażone – podsumowuje Shunpei Takemori, profesor uniwersytetu Keio w Tokio. Z kolei szef MSZ Singapuru K. Shanmugam dodaje, że upadek Partnerstwa oznaczałby, że USA będą na Pacyfiku obecne wyłącznie militarnie – a to nie jest taka obecność, jakiej życzyliby sobie wszyscy zainteresowani. Innymi słowy, w TPP nie chodzi już tylko o zyski dla biznesu, lecz o polityczne i strategiczne zacieśnienie więzów. Czynnik „utraty twarzy” nie odnosi się zresztą wyłącznie do Azji – trudno sobie wyobrazić, by politycy z Komisji Europejskiej przełknęli potencjalne fiasko negocjacji w sprawie TTIP, skoro zdążyli już ogłosić, że dzięki porozumieniu wartość produkcji dóbr w Europie wzrosłaby o 122 mld euro rocznie.
Wybierając między skutecznością a jawnością, Biały Dom postawił na ten pierwszy czynnik. Pewnie niesłusznie – biorąc pod uwagę to, że znacznie bardziej przejrzystymi umowami, np. CETA (a nawet TTIP), w gruncie rzeczy interesują się nieliczni, a jeszcze mniejsza grupa je rozumie. No i pozostaje jeszcze miejsce prezydenta w historii. – Bill i Hillary Clintonowie zarobili w 2014 r. na honorariach za wystąpienia 25 mln dol. – więc w przypadku emerytury Obamy chodziłoby pewnie o 100 mln dol. rocznie z samych przemówień dotyczących tego, jak bezprecedensowym osiągnięciem było wsparcie interesów może setki Amerykanów, którzy kontrolują połowę największych korporacji świata i którzy będą bogatsi o setki miliardów dolarów dzięki wysiłkom Obamy na ich rzecz – ironizował bezlitośnie historyk Eric Zuesse na stronach portalu „Huffington Post”.
Może to i krzywdząca opinia, ale niewątpliwie prezydent oderwał się od swojego elektoratu. – Nasze porozumienia handlowe nie powinny być dobre tylko dla Wall Street. Powinny być też z korzyścią dla Main Street (zwykła ulica) – mówił jeszcze siedem lat temu, ubiegając się pierwszy raz o prezydenturę, Obama. Dziś pewnie powtórzyłby to samo, ale jego dawni wyborcy chętniej przypisaliby mu słowa Henry’ego Forda: „To dobrze, że ludzie nie rozumieją naszego systemu bankowego i monetarnego. Gdyby nagle go pojęli, rewolucja wybuchłaby jeszcze przed jutrzejszym świtem”.