Załóżmy przez chwilę, że przez kolejne 25 lat w Polsce nie byłoby wzrostów i spadków inflacji, wynagrodzeń, PKB etc. Innymi słowy: pełen constans. A teraz weźmy pracownika, który w całym tym okresie zatrudniany jest na umowę-zlecenie i etatach z pensją minimalną (1750 zł brutto). Przez ćwierć wieku rzetelnie odprowadza składki, a kończąc aktywność zawodową, otrzymuje... 492 zł emerytury brutto, czyli zaledwie 28 proc. pensji (dla porównania obecnie emerytura minimalna to 880 zł). Co prawda w takiej sytuacji państwo będzie musiało dopłacić mu do najniższego świadczenia, ale wtedy samo znajdzie się w poważnych tarapatach finansowych.
To dokładne wyliczenia uwzględniające nie tylko obecne przepisy i wysokość składek, lecz także nowy sposób ozusowania kilku umów-zleceń jednej osoby, który ma obowiązywać od 1 stycznia 2016 r. Wówczas wprowadzona zostanie kwota graniczna oskładkowania, równa płacy minimalnej.
– Takie rozwiązanie zwiększy wpływy na przyszłe emerytury – przekonuje rząd. Ale – co widać po naszych wyliczeniach – to nie wystarczy, aby zapewnić dużej części Polaków najniższe świadczenia. Jak dużej? „Od 25 do nawet 50 proc. w roku 2060. Nie zgromadzą oni na swoich kontach w ZUS środków wystarczających do otrzymania najniższej emerytury i państwo będzie musiało dopłacać im do świadczeń” – pisze w swoim raporcie „Jak mobilizować dodatkowe oszczędności emerytalne” Stefan Kawalec, były wiceminister finansów, obecnie prezes firmy doradczej Capital Strategy. Zgadzają się z nim inni eksperci.
– Jeżali radykalnie nie zmienimy sposobu oszczędzania, będziemy zmuszeni wprowadzić emerytury obywatelskie – twierdzi prof. Leokadia Oręziak z Katedry Finansów Międzynarodowych SGH.
A co na to wszystko resort finansów, który musiałby dopłacać seniorom? – Rząd ma świadomość, że ten system emerytalny nie jest skończony – odpowiada wiceminister Izabela Leszczyna. Z kolei zdaniem Stefana Kawalca można ograniczyć dopłaty do emerytur minimalnych, rozwijając trzeci filar.