Dosłownie w ostatniej chwili Angela Merkel zdecydowała, że jednak weźmie udział w jutrzejszym szczycie przywódców państw strefy euro poświęconym Grecji. Niemcy nie mają ochoty wykładać więcej pieniędzy na tego europejskiego bankruta. I właśnie takie kierowanie się wewnętrznymi interesami politycznymi wzbudza w Eurogrupie coraz większą niechęć do żelaznej pani kanclerz. W samych Niemczech jest ona zresztą także atakowana – ze strony świata biznesu, ale i zwykłych podatników, którzy sprzeciwiają się powoływaniu przy okazji kryzysu zadłużenia unii transferowej.
– Aby powstrzymać panikę na rynkach, przywódcy strefy euro muszą pokazać, że są zdolni do działania – mówił wczoraj w wywiadzie dla „Handelsblatta” szef Bundesbanku Jens Weidmann.
Jeszcze dosadniej sprawę ujął były przewodniczący KE Romano Prodi w rozmowie z austriackim tygodnikiem „Profil”. „Czy ktoś przejmuje odpowiedzialność za wspólny interes Europy? Nikt. Niemcy uważają siebie za męczenników i zapominają, że dzięki euro stali się silniejsi niż kiedykolwiek. Angela Merkel powinna zrobić o wiele więcej dla Europy” – napisał Włoch.
Merkel storpedowała plan Hermana Van Rompuya zwołania Rady Europejskiej w minionym piątek. A w niedzielę ostrzegła, że „nie zjawi się w Brukseli w czwartek, jeśli nie zostanie przygotowany konkretny plan ratunku dla Grecji”. Problem w tym, że to Niemcy są w tej sprawie największym hamulcowym. Merkel forsuje plan, by Grecja otrzymała od UE pieniądze na wykupienie własnych obligacji na rynku po cenie od 20 do 50 procent niższej niż nominalna. Bez tego kanclerz będzie trudno uzyskać zgodę Bundestagu na wypłatę kolejnego pakietu pomocowego: i CDU, i SPD domagają się, aby obok podatników znaczną część kosztów wzięli na siebie prywatni inwestorzy.
Reklama
Na to buntują się bankierzy, także niemieccy. W tym tygodniu w ramach Międzynarodowego Instytutu Finansowego (IIF) w Rzymie przed brukselskim szczytem spotkali się prezesi największych banków, w tym Deutsche Bank, HSBC i BNP Paribas. – Chcemy przygotować kontrpropozycje dla pomysłu niemieckiego rządu. Banki mocno ucierpiały na kryzysie i nie są w stanie ponieść zbyt dużych kosztów – tłumaczy w „FAZ” Martin Blessing, szef niemieckiego Commerzbanku.
Reklama
Berlin jest też izolowany wśród rządów państw strefy euro. – Niemców popierają już tylko Holendrzy i Finowie. Najbardziej tej koncepcji sprzeciwia się zaś Europejski Bank Centralny (EBC) – mówi w rozmowie z „DGP” Marco Incerti, ekspert brukselskiego Centrum Europejskich Analiz Politycznych.
Prezes EBC Jean-Claude Trichet uważa, że jeśli dojdzie do precedensu i pierwszy kraj strefy euro ogłosi częściową niewypłacalność (nie będzie w stanie w pełni zapłacić za wyemitowane obligacje), to na rynku wybuchnie panika, bo inwestorzy będą obawiali się, że stracą także na zakupie irlandzkich i portugalskich, a być może nawet hiszpańskich i włoskich obligacji. Tezę Trichet zdaje się potwierdzać rosnąca rentowność bonów skarbowych Hiszpanii i Włoch, w miarę jak zbliża się czwartkowy szczyt.
– Jeśli Grecja ogłosi niewypłacalność, wtedy EBC nie będzie udzielał kredytów pod zastaw greckich obligacji i rządy państw strefy euro same będą musiały podtrzymać greckie banki przed bankructwem. Niech nikt nie mówi, że nie ostrzegałem – powiedział wczoraj Trichet.
Ekonomiści zgadzają się, że dług Grecji musi zostać zredukowany o połowę (do ok. 80 proc. PKB), aby kraj był w stanie go spłacić. Jednak Komisja Europejska opracowała alternatywny w stosunku do niemieckiego plan oddłużenia kraju. Polega on na częściowym wykupieniu przez Europejski Mechanizm Stabilności Finansowej (EFSF) greckich obligacji bądź bezpośrednio od władz w Atenach, bądź na rynkach finansowych. De facto oznaczałoby to, że koszty zmniejszenia długu Grecji poniosłyby rządy państw strefy euro, które są udziałowcami EFSF. Taki scenariusz wymaga jednak ratyfikacji zmiany statutu EFSF przez parlamenty wszystkich krajów unii walutowej. Na to w Bundestagu nie ma szans. I tu błędne niemieckie koło się zamyka.