Sprzedaż Energi i Enei rozpaliła umysły ekspertów, polityków i ekonomistów. W cieniu ideologicznej wojny o sens prywatyzacji za państwowe pieniądze kolejne elektrownie zamykają stare bloki. Do 2015 r. z systemu zniknie jedna trzecia mocy. Połknięcie Energi przez Polską Grupę Energetyczną PGE i francusko-polski wyścig po Eneę zagościły na czołówkach gazet. Po pierwsze, bo oto jedna państwowa spółka kupuje drugą państwową firmę i płaci – bagatela – 7,5 mld zł.
Po drugie, ponieważ trzecią pod względem wielkości grupę energetyczną w kraju może przejąć firma kontrolowana przez Paryż i robiąca ponad naszymi głowami interesy z Rosjanami i Niemcami. Prawda jest jednak taka, że dopóki w gniazdkach płynie prąd, Polaków nie interesuje, kto, z kim i dlaczego. Chyba że może mieć to wpływ na wysokość rachunków. Tutaj obie transakcje mają wspólny mianownik: ostatnie dwudziestolecie pokazuje, że bez względu na właściciela działające w Polsce elektrownie inwestują niechętnie albo wcale.
Słono zapłacimy za te zaniechania. Już w 2012 r. w polskich domach zaczną gasnąć żarówki. A to dopiero początek. Jak pokazują dane zebrane przez Społeczną Radę Narodowego Programu Redukcji Emisji, mocy w systemie będzie ubywać w zastraszającym tempie. W ciągu pięciu lat elektrownie wyłączą bloki o mocy ponad 6 tys. megawatów. To blisko 20 proc. zainstalowanej obecnie mocy. Efekt będzie porównywalny do zamknięcia największej w Polsce Elektrowni Bełchatów i do tego jeszcze połowy mocy drugiej w kraju siłowni zainstalowanej w Elektrowni Kozienice. W następnych latach wyparują kolejne megawaty. Do 2020 r. – 3,1 tys. MW. Do 2030 r. w sumie – ponad 22 tys. MW. To więcej niż 60 proc. potencjału siłowni.
Eksperci uważają, że nie zdążymy z zastępowaniem starych bloków nowymi. "Tempo prowadzenia inwestycji nie pozwala na taki optymizm. Budowa nowych bloków jest procesem pracochłonnym i wieloletnim" - mówi Krzysztof Żmijewski, były szef Polskich Sieci Elektroenergetycznych.
Reklama
I podaje przykłady. Budowa bloku w Elektrowni Pątnów o mocy zaledwie 500 MW zajęła nam 6 lat. Rozbudowa mocy w Łagiszy – 5 lat. Tyle samo zabierze inwestycja w Bełchatowie, która ma się zakończyć w 2011 r. "Zatrważające jest to, że łączne inwestycje w nowe bloki całej polskiej energetyki w ostatnich pięciu latach to mniej niż 2 tys. megawatów" - podkreśla Żmijewski.
To i tak nieźle, bo wcześniej inwestycji nie było prawie wcale. Energetycy obliczają, że średni czas technicznego życia elektrowni wynosi 40 lat. Modernizując bloki, można go wydłużyć o kolejnych 10 lat, ale dalsze przeciąganie ich żywotności to już czysty hazard. W ostatnim dziesięcioleciu elektrownie zużyły się o 20 – 25 proc., a potencjał energetyki zwiększył zaledwie ok. 3 proc. Według wyliczeń ekspertów poziom dekapitalizacji technicznej polskich elektrowni wynosi już 73 proc.
Ponad 40 proc. bloków pracuje od ponad 40 lat. Wśród nich zdarzają się takie – ok. 15 proc. – których wiek przekroczył już 50 lat! Czyli powinny być już dawno zatrzymane i odłączone od sieci. Ale nadal pracują. "Gdyby taki był stan floty autobusów w Polsce, baliby się państwo nimi podróżować, a w energetyce ciągle się tym jeździ. Tych najstarszych elektrowni tak naprawdę już nie mamy, one stoją na słowo honoru" - mówił latem Żmijewski.



Wiele w tej sprawie się nie zmieni, bo lista prowadzonych inwestycji ogranicza się do dwóch nowych bloków w Opolu i nowej elektrowni w Lublinie. Imponująca reszta to wciąż elektrownie tylko na papierze. Zaledwie kilka tygodni temu prysły nadzieje na blisko 3 tys. MW, które miał wybudować szwedzki Vattenfall. Na przeszkodzie stanęły cięcia centrali koncernu, która zaordynowała wycofanie firmy z kilku rynków, w tym m.in. z Polski. Wcześniej z budowy elektrowni zrezygnował niemiecki RWE.
Te przykłady pokazują, że w ratowaniu polskiej energetyki nie pomogą zagraniczne koncerny, w których – to raczej standard niż rzadkość – pierwsze skrzypce grają rządy z krajów ich pochodzenia. A te z kolei w razie kłopotów zawsze mogą się wycofać, a inwestycje odwołać.
Ratunkiem mogłyby być elektrownie atomowe, ale do ich budowy droga daleka. Na razie jest dużo szumu wokół wyboru dostawcy technologii. Do tego, żeby wbić łopatę w Żarnowcu, gdzie wyrośnie pierwsza siłownia jądrowa, trzeba uchwalić pakiet ustaw. Szefowie PGE, która będzie odpowiedzialna za budowę reaktorów, już przyznają, że rząd wyłoży się na pierwszej przeszkodzie, a na prąd z atomu poczekamy dłużej niż do 2020 r.
Według różnych szacunków Polska potrzebuje inwestycji w nowe elektrownie na poziomie nawet 50 mld euro. Specjaliści wskazują, że państwowe grupy energetyczne wspierane nawet przez zagranicznych inwestorów nie będą w stanie udźwignąć takiego ciężaru.
Na tym nie koniec złych wiadomości. Bo nawet jeśli koncerny energetyczne radziłyby sobie z prowadzeniem inwestycji i miały na nie środki, bloki stanęłyby w szczerym polu. Do 2015 r. PSE Operator musi wybudować 2,2 tys. km linii dla nowych źródeł energii. Spółka sama przyznaje, że istnieje duże prawdopodobieństwo, że nie zdąży na czas.
W latach 1995 – 2008 zużycie energii elektrycznej w Polsce wzrosło o 13 proc., a jej produkcja o 18 proc., ale w tym okresie przybyło tylko 4 proc. linii energetycznych. Biorąc pod uwagę wzrost popytu, który według „Polityki energetycznej Polski do 2030 r.” ma sięgnąć 217 terawatogodzin, sieć energetyczna musi być o 30 proc. większa niż obecnie. Potrzeba na to 21 mld zł.
Eksperci biją na alarm. Michał Kleiber, prezes Polskiej Akademii Nauk, Janusz Steinhoff, minister gospodarki w rządzie Jerzego Buzka, oraz Krzysztof Żmijewski w liście do premiera Donalda Tuska wzywają rząd do zwiększenia inwestycji w sektorze elektroenergetycznym kosztem ograniczenia konsumpcji. "Potrzebujemy projektu na miarę planu Marshalla. Obecne dziesięciolecie będzie miało fundamentalne znaczenie dla polskiej infrastruktury" - mówi Steinhoff.



Na razie rząd obiecuje wspieranie inwestycji w odnawialne źródła energii i budowę połączeń transgranicznych. Za 10 lat za granicą możemy kupować nawet 25 proc. zużywanej energii.
Wszystko wskazuje na to, że przymusowy kurs ze znajomości podstaw energetyki czeka każdego z nas. Najważniejsze pojęcie ze słowniczka to „blackout”. Tak nazywa się poważną awarię, podczas której dochodzi do automatycznego wyłączenia poszczególnych elementów energetycznego systemu. Wszystko dzieje się w szybkim tempie i przypomina przewracające się domino, tzn. jedna awaria wywołuje drugą, druga trzecią, a ta kolejne. Wtedy bez prądu trzeba się obejść nawet kilka dni. Oby nie dłużej.
Tylko Tauron ma wydać do 2020 r. prawie 50 mld zł. Finansowanie tych inwestycji jest trudne. Na szczęście poziom zadłużenia sektora w Polsce jest relatywnie niski, a grupy energetyczne w Polsce są zdolne do generowania gotówki na wysokim poziomie. W 2009 r. łączny EBITDA przekroczył 12 mld zł, co oznacza, iż mają one siłę rażenia kredytowego na poziomie kilkudziesięciu miliardów złotych.
Firmy energetyczne muszą jednak odpowiednio przygotować się do dużych projektów. W ostatnich latach mieliśmy do czynienia z trudną sytuacją na rynkach kapitałowych. Apetyt na polskie aktywa jest jednak na rynkach międzynarodowych spory.
Zróżnicowanie źródeł pozyskiwania finansowania bilansowego jest równie istotnym elementem planu. Chodzi tu o świadome określenie, ile kredytów powinno pochodzić z krajowych źródeł, ile z banków zagranicznych czy też międzynarodowych instytucji finansowych. To ostatnie źródło zostało z powodzeniem przetestowane niedawno przez Energę. Wreszcie należy się zastanowić nad możliwościami aranżacji finansowania poprzez rynek euroobligacji, czego jeszcze nie doświadczyła żadna z grup.
Najważniejszym zagadnieniem nie będzie więc brak możliwości finansowania ogromnych programów rozwojowych, ale przygotowanie i zdolność naszych grup energetycznych do sprawnej i profesjonalnej egzekucji.