DGP: W polskiej debacie polityka klimatyczna bywa traktowana jako pewna abstrakcja czy wręcz fanaberia urzędników z Brukseli. Tymczasem cele unijne: neutralność klimatyczna, a zwłaszcza przyjęty niedawno cel co najmniej 55 proc. redukcji emisji gazów cieplarnianych do 2030 r., mają też dla nas coraz bardziej realne konsekwencje.

Reklama
Marcin Roszkowski: Dopiero w momencie, kiedy efekty regulacji klimatycznych zaczęły być odczuwalne, polscy politycy zorientowali się, co oznacza ten system dla naszej gospodarki. Obciążenia związane z ETS-em (systemem handlu emisjami) są dla Polski mniej więcej trzykrotnie większe niż średnia unijna, bo tyle razy większa od przeciętnej jest emisyjność naszego sektora energii. Siłą rzeczy wpływa to na naszą konkurencyjność. Dlatego najważniejszą sprawą jest dziś szybka budowa nowych, bezemisyjnych źródeł.
Dlaczego weszliśmy w unijną transformację tak nieprzygotowani?
To po części kwestia rozbieżności logik, w jakich operują energetyka i politycy. Horyzont czasowy działania polityka to jedna-dwie kadencje. Procesy przemian w energetyce, realizacja dużych inwestycji to z kolei kwestia 10–15 lat. Tymczasem kolejne ekipy polityczne przychodzą ze swoimi pomysłami, swoimi specjalistami i priorytetami, a w zasadzie uczą się zarządzania sektorem od zera. Potem nie ma już czasu, żeby nabytą wiedzę i doświadczenia przekuć w działanie. W najlepszym wypadku uruchamiają inicjatywy, których nie są w stanie doprowadzić do końca. Polska polityka energetyczna ostatnich lat to mozaika, w której unikanie odpowiedzialności czy porzucanie napoczętych projektów przeplata się z podejmowaniem decyzji wprost szkodliwych, jak ta o budowie Ostrołęki C. Efektem jest krytyczny stan naszej energetyki.
Mówi pan o konieczności przyspieszenia, która pojawiła się wskutek zmian w regulacjach unijnych. Część polityków rządzącej Zjednoczonej Prawicy odpowiada: dlatego trzeba ten trend odwracać, jeśli trzeba, wetować podnoszenie ambicji. Czy unijną politykę klimatyczną można było albo nadal można zatrzymać, spowolnić?
Jedyny sposób, żeby zrealizować postulaty podnoszone przez polityków Solidarnej Polski, to wyjście z Unii i ewentualnie powrót po renegocjacji traktatów. Ale nawet polexit nie uratuje na dłuższą metę polskiego węgla. Można oczywiście próbować renegocjować bolesne dla polskiej gospodarki elementy systemu, ale trudno sobie wyobrazić, żeby ktoś w Brukseli na to przystał, bo to by oznaczało powrót do negocjacji, które odbyły się 15 lat temu. Zgodę Polski na taki kierunek ewolucji UE wyraziło jeszcze poprzednie pokolenie polityków. Dziś nie ma i nie będzie w Unii dyskusji o czystych technologiach węglowych, o likwidacji ETS-u – to są zaklęcia, które mogą działać tylko na arenie wewnętrznej. Ale to, że one są jedynie elementem wewnętrznej rozgrywki, nie oznacza niestety, że są nieszkodliwe. Powodują, że jeszcze bardziej opóźniamy niezbędne decyzje i inwestycje w energetyce. Tak się działo zwłaszcza w czasie, gdy istniało jeszcze kierowane przez Krzysztofa Tchórzewskiego Ministerstwo Energii. Straciliśmy na puste gesty bardzo dużo czasu, który można było przeznaczyć na adaptację. Ostatnim akordem tej polityki była kuriozalna ustawa o cenach prądu, która nie dość, że nie zadziałała, to doprowadziła do olbrzymiego zamieszania na rynku i upadku wielu spółek obrotu energią. W tym sensie to nasi rządzący i ich błędne decyzje, a nie unijne regulacje, są bezpośrednio odpowiedzialni za obciążenia dotykające naszą gospodarkę. I to nie jest tylko kwestia ostatnich 6 lat: ogólnie rzecz biorąc, bilans wpływu polityków na energetykę – a jest on znaczny, bo jest to rynek bardzo silnie regulowany – należy ocenić jak najgorzej.
Teraz już wszystko stracone?
Nie. Nadal można przekuć zapóźnienie naszej energetyki w atut i – lepiej niż bardziej rozwinięte w kierunku zielonej gospodarki kraje – zaplanować transformację, uniknąć błędów, które popełniali inni itd. Budując ten system na nowo, możemy sporo zyskać. W rozwoju energetyki wiatrowej, fotowoltaiki, biogazowni czy technologii wodorowych tkwi znaczny potencjał dla polskiej gospodarki. Resort klimatu wspólnie z przedstawicielami rynku pracują już nad mechanizmami, które pozwolą zwiększyć udział naszych przedsiębiorstw w tych sektorach. To ważne, bo np. w brytyjskim offshorze, który ma dziś skalę porównywalną z planami Polski w tym zakresie, dopiero gdzieś po wybudowaniu dziesiątego gigawata udało się dojść do poziomu 50 proc. tzw. local contentu, czyli udziału krajowego kapitału w korzyściach gospodarczych z morskich wiatraków. Oczywiście prawdą jest, że to są drogie inwestycje. Musimy jednak pamiętać, że już dziś wydajemy kilkadziesiąt miliardów złotych rocznie na utrzymanie systemu przy życiu. Konieczne jest stopniowe przekierowanie tego strumienia w kierunku nowych źródeł.
Pesymiści wskazują na grożące nam koszty społeczne zielonej transformacji. Na ile – jak obawiają się tego choćby związkowcy – grozi nam np. powtórka z lat 90. i załamanie cywilizacyjne ośrodków, które dziś zależne są od węgla czy konwencjonalnej energetyki?
Problemy społeczne trzeba oczywiście rozwiązywać, a w miarę możliwości im zapobiegać. Ale nie może być tak, że cała gospodarka jest zakładnikiem jednego sektora, jednej grupy kilkudziesięciu tysięcy górników, którzy chcą pracować tam, gdzie pracowali ich dziadkowie – z całym szacunkiem dla ich ciężkiej pracy. Nie możemy dotować jednego sektora gospodarki kosztem całej reszty, bo koszty takiej polityki ponoszą wszyscy obywatele jako konsumenci energii. Sugestywne jest nawiązywanie do nieudanej transformacji na przykładzie Wałbrzycha, ale między latami 90. a obecnymi realiami są bardzo głębokie różnice. Nie jest to też Wielka Brytania ery Margaret Thatcher.
Zupełnie inna jest sytuacja na rynku pracy, mamy bardzo niski poziom bezrobocia. To obiektywnie dobry moment na przeprowadzenie transformacji. W przypadku osób zatrudnionych w górnictwie węgla kamiennego mamy w dużej mierze do czynienia z pracownikami o wysokich kwalifikacjach – inżynierami czy pracownikami budowlanymi. Warto tu zaznaczyć, że związki zawodowe związane z górnictwem węgla kamiennego odgrywają w debacie nad transformacją dość specyficzną rolę. Z jednej strony przyssały się do władzy, z drugiej wymuszały na niej różne nierealistyczne obietnice. To nie jest dobra rola.
Związki twierdzą, że bronią węgla, bo jest on podstawą bezpieczeństwa energetycznego kraju, a system oparty na OZE będzie niestabilny.
Faktem jest, że w energetyce nie ma jednego idealnego rozwiązania. Problem z niestabilnością źródeł odnawialnych istnieje. Ale węgiel już od dawna tworzy więcej ryzyka dla bezpieczeństwa energetycznego niż gwarancji tego bezpieczeństwa. Rosnąca część surowca w naszym systemie pochodzi zresztą z zagranicy.
Mamy też umowę z górnikami, która zakłada dopłaty i stopniowe wygaszenie polskich kopalń w perspektywie 2049 r. Czy porozumienie to zostanie zapamiętane jako ważny krok na drodze do dekarbonizacji Polski, czy raczej zapomniane jako dokument, który nie przetrwał testu rzeczywistości?
Tak naprawdę problem polega nie na tym, żeby utrzymać miejsca pracy w górnictwie do któregoś tam roku – wcześniej i tak wyczerpią się złoża albo pieniądze na funkcjonowanie. Chodzi o to, żeby kupić czas na odspawanie od węgla regionów, w których kopalnie są jedynymi dużymi pracodawcami. W Bełchatowie przed powstaniem kopalni nie mieszkało 60 tys., tylko kilka, może kilkanaście tysięcy osób. Podobnie jest z wieloma górniczymi ośrodkami. Dlatego ludzie się boją i dlatego trzeba wypracować dla nich alternatywę. Ale wizje, że w 2049 r. ktoś jeszcze będzie wydobywał węgiel albo rozwijał oparte na nim technologie, to mydlenie oczu.
Problem w tym, że o alternatywie mówi się bardzo ogólnie, a na stole jej nie ma. W tym kontekście trudno dziwić się górnikom, że bronią tego, co jest.
Ten układ zmierza donikąd. Górnicy boją się braku alternatywy, więc wymuszają obronę status quo. A politycy, żeby ich nie zdenerwować, realizują tę agendę zamiast pracować nad alternatywą. I tak koło się zamyka. Jedynym osiągnięciem Zjednoczonej Prawicy w tym sektorze jest brak masowych protestów górniczych. I moim zdaniem tych protestów nie będzie, bo Polska się zmieniła.
Nawet gdyby rząd ogłosił neutralność klimatyczną i wygaszenie węgla do 2035 r.?
Nawet wtedy. Górnicy wiedzą, że nie mają już za sobą przyzwolenia społecznego. Polacy zrozumieli, że to niedobrze, kiedy powietrze ma zapach i je widać. Dowiedzieli się też, z czego wynikają wysokie ceny. Ostatnią okazją do wywierania skutecznej presji na polityków były dla górniczych związków wybory prezydenckie. Następne będą za trzy lata, a do tego czasu wszystkie decyzje będą już dawno podjęte. Żadne poważne ugrupowanie polityczne nie weźmie wtedy na sztandary obrony górników.