Korzyści klientów walutowych to straty dla innych klientów, banków, a nawet całej gospodarki.

Dlaczego kilkaset tysięcy osób zdecydowało się w przeszłości wziąć kredyty walutowe? Wygodnym tłumaczeniem jest to, że jako niezorientowani w zawiłościach rynku finansowego zostali wmanewrowani w takie umowy przez banki lub pośredników. Finansiści przyznają, że takie sytuacje się zdarzały, były jednak wyjątkiem, a nie regułą. W większości przypadków decydował prosty rachunek: kredyt w walutach wydawał się tańszy, bo miał niższe oprocentowanie, a więc i niższą ratę. Nawet przy stosunkowo niewielkich kredytach w skali miesiąca różnica wynosiła kilkaset złotych. Skoro tak, to można było sobie pozwolić również na nieco większy kredyt, a zatem i większe mieszkanie. W ostatecznym rozrachunku miesięczna rata była taka sama, jak przy mniejszym kredycie, ale w złotych.

Na tym jednak nie koniec. W okresie boomu z lat tuż po wejściu Polski do Unii Europejskiej działały dwa dodatkowe efekty, z których jeden działał na korzyść zadłużających się w walutach, a drugi – na niekorzyść tych, którzy brali kredyty w złotych.

Pierwszy polegał na tym, że w miarę narastania mody na kredyty frankowe, a więc i sprzedaży tego typu produktów, systematycznie zwiększał się popyt na… złotego. Banki importowały kapitał z zagranicy. Franki (ale też euro, a początkowo także dolary) trzeba było wymienić na naszą walutę – mieszkania kupowano za złotówki, a nie franki. Było to jednym z głównych powodów umacniania się naszej waluty przed wybuchem kryzysu finansowego. Do początku tego kryzysu zyskiwali wszyscy – w największym stopniu ci, którzy do „frankowej łodzi” wsiadali jako pierwsi. Jak się potem okazało, oni zarobili de facto kosztem tych, którzy kredyty walutowe brali, gdy złoty był najmocniejszy.

Działanie drugie było związane z tym, że kredytobiorcy frankowi mieli większą siłę przebicia niż ci, którzy nie chcieli brać na siebie ryzyka walutowego i byli zdecydowani na pożyczenie pieniędzy w rodzimej walucie. Ci pierwsi mogli sobie pozwolić na większą elastyczność i zaakceptowanie wyższych cen lokali niż drudzy. Wniosek: frankowicze nakręcali zwyżkę cen, za którą musieli zapłacić również złotówkowicze. Szczególnie, że część kredytobiorców frankowych, gdyby nie produkt walutowy, w ogóle nie mogłaby wziąć hipoteki, nie powodowałaby więc wzrostu popytu na mieszkania i nie przyczyniałaby się do przedkryzysowej zwyżki cen.

Wybuch kryzysu sprawił, że krajowe banki wycofały się z kredytów frankowych, a po pewnym czasie Komisja Nadzoru Finansowego wprowadziła de facto zakaz udzielania takiego finansowania w innych walutach obcych, zgodnie z zasadą, że pożycza się w tej walucie, w której kredytobiorca ma dochody.

Pokryzysowe umocnienie franka spowodowało pogorszenie sytuacji tych, którzy mają kredyty w tej walucie. Dotyczy to wielkości zadłużenia: pomimo przekraczającej 10 lat historii spłacania kredytów – z uwagi na wzrost kursu franka – zadłużenie przeliczone w złotych jest czasami nominalnie większe niż na początku (w przeliczeniu na franki jest oczywiście systematyczny spadek). Ma to ogromne znaczenie np. w sytuacji, gdy ktoś chce sprzedać lokal będący zabezpieczeniem, zwłaszcza w przypadkach losowych jak rozwód.

W zdecydowanej większości przypadków decydującą rolę gra nie tyle wielkość zadłużenia, co wysokość miesięcznej raty. Ta z uwagi na umocnienie franka wzrosła, ale negatywny efekt został przynajmniej częściowo zrównoważony przez spadek stóp procentowych w Szwajcarii, a także zmniejszenie spreadów walutowych, co było następstwem ustawy antyspreadowej z 2011 r., tzw. sześciopaku przyjętego na forum Związku Banków Polskich.

W sumie koszt obsługi kredytu frankowego jest obecnie podobny do kosztu, jaki ponoszą posiadacze kredytów złotowych. Dla przygniatającej większości klientów z pewnością nie jest ponad siły. Świadczą o tym dane Narodowego Banku Polskiego, z których wynika, że w końcu 2019 r. tzw. kredyty z utratą wartości we frankach miały wartość 3,2 mld zł. Dwa lata wcześniej – ponad 4 mld zł. Udział tych kredytów w całym portfelu kredytów frankowych zmalał z 3,8 proc. na początku 2018 r. do 3,3 proc. w grudniu 2019 r.

Gdyby duża część klientów frankowych zdecydowała się na wytoczenie bankom spraw, których skutkiem byłoby przewalutowanie ich zobowiązań po kursie z dnia zaciągnięcia kredytu, frankowicze jeszcze raz odnieśliby korzyści – tym razem już kosztem wszystkich klientów banków. A nawet kosztem całej gospodarki. Stałoby się tak ze względu na koszty, jakie generowałoby to dla sektora bankowego. Początkowo poniosłyby je same banki, ale jako podmioty nastawione na zysk z czasem starałyby się je sobie zrekompensować.

W jaki sposób? Jedna możliwość to podniesienie opłat i prowizji. Inna – modyfikacja oferty depozytów i kredytów. Chociaż oficjalne stopy procentowe do marca 2020 roku pozostawały na niezmienionym poziomie (poprzednia zmiana miała miejsce w marcu 2015 r.), to przeciętne oprocentowanie depozytów dla gospodarstw domowych obniżyło się w tym czasie o 0,5 pkt proc. (w styczniu 2020 r. wynosiło 1,25 proc.), za to oprocentowanie kredytów mieszkaniowych podniosło się o 0,2 pkt proc., do 4,8 proc. (tzw. rzeczywista stopa procentowa, uwzględniająca dodatkowe opłaty, urosła o 0,7 pkt proc., do 5,9 proc.). Stąd wniosek, że za ewentualne wygrane frankowiczów zapłaciliby w dużej mierze ci, którzy chcieliby wziąć kredyty w przyszłości.

Ale na tym nie koniec. Idące w miliardy złotych straty banków nadwyrężyłyby ich kapitały, czyli podstawowe zabezpieczenie na wypadek problemów klientów ze spłatą kredytów. Minimalna wielkość posiadanych kapitałów jest ściśle uregulowana przepisami. Jeśli ich brakuje, bank nie może zwiększać aktywów, udzielając nowych kredytów, a w skrajnym przypadku musi starać się o szybkie zmniejszenie portfela. Taka sytuacja, gdyby objęła dużą część sektora bankowego, skutkowałaby nie tylko droższym kredytem, ale w ogóle problemami z dostępem do finansowania bankowego – tak dla chcących wziąć kredyt hipoteczny, jak i dla tych, którzy potrzebowaliby kredytu obrotowego dla firmy albo sposobu na sfinansowanie nowego projektu. W ten sposób potencjalne korzyści frankowiczów zaszkodziłyby potencjałowi całej gospodarki.

Co oznaczałoby masowe przewalutowanie kredytów frankowych po kursie z dnia zaciągnięcia pożyczki albo unieważnienie umów?

Dla frankowiczów:

zmniejszenie (w przypadku unieważnienia umów – do zera) zadłużenia wobec banku, możliwość sprzedaży mieszkania, którego wartość dotychczas była często niższa niż wielkość zobowiązania wobec instytucji finansowej, odciążenie budżetu domowego, jeśli chodzi o wydatki na spłatę kredytu, zwiększenie zdolności kredytowej

(w przypadku unieważnienia umów) pozwy ze strony banków dotyczące zwrotu korzyści powstałych dzięki korzystaniu z pożyczonego kapitału

Dla banków:

straty odpowiadające zmniejszeniu wartości kredytów, które przełożą się na spadek kapitałów, ograniczenie możliwości (bądź całkowite uniemożliwienie) działalności kredytowej, problemy z finansowaniem własnej działalności

wycofywanie się z Polski kolejnych zagranicznych inwestorów, wzrost koncentracji sektora i spadek konkurencji pomiędzy bankami

Dla klientów banków – niefrankowiczów:

ograniczenie dostępu do kredytów (podwyżki oprocentowania lub odrzucanie wniosków), niższe oprocentowanie depozytów/wyższe opłaty (banki rekompensowałyby sobie w ten sposób straty związane z przewalutowaniem/unieważnieniem umów), słabszy dostęp do nowych usług (mniej środków na inwestycje i mniejsza skłonność do wprowadzania nowości do oferty)

Dla gospodarki:

gwałtowny spadek kursu złotego w związku z koniecznością spłaty w krótkim czasie zobowiązań we frankach wobec zagranicy, prawdopodobny spadek rezerw walutowych NBP, ograniczenie dynamiki konsumpcji i inwestycji związane z mniejszą dostępnością kredytu

(w niewielkim stopniu równoważone poprawą sytuacji frankowiczów), mniejsze wpływy podatkowe (m.in. ze względu na fakt, że banki były dotąd największym płatnikiem CIT spośród wszystkich branż), niższy rating kraju, większe koszty finansowania deficytu budżetowego

PARTNER

Materiały prasowe

Czytaj także pozostałe artykuły z dodatku: