Rozmowa z Leszkiem Pawłowiczem, dyrektorem Gdańskiej Akademii Bankowej, profesorem Uniwersytetu Gdańskiego
Czy gdzieś funkcjonują takie instrumenty finansowe: kredyt w walucie lokalnej, ale z oprocentowaniem ustalanym na podstawie stóp dla innej waluty?
Słyszałem o takiej propozycji rzecznika generalnego TSUE. Jeśli takie instrumenty będą w Polsce, to będziemy „pionierami myśli ekonomicznej”.
Czy kredyt złotówkowy oparty na stawce LIBOR ma sens ekonomiczny?
Taki sam, jak sprzedawanie złota w cenie srebra. To ewidentna herezja ekonomiczna. W liście otwartym, jaki wysłaliśmy w ubiegłym roku do TSUE, użyłem właśnie tego sformułowania. I je podtrzymuję. Z prawnego punktu widzenia nie ma zakazu sprzedawania złota w cenie srebra, ale nikt tego nie robi. Podobnie jest z kredytami w jednej walucie z oprocentowaniem opartym na innej walucie.
Oprocentowanie kredytu to jest przecież cena pieniądza. Inna jest cena kredytu złotowego, a inna jakiegoś innego pieniądza – dolara, euro czy franka. I nikt nie wpadł nigdy na pomysł, żeby kredyt dolarowy sprzedawać po cenie EURIBOR-u, czyli stopy procentowej dla euro, a tym bardziej WIBOR-u, czyli stopy procentowej dla złotego.
Czy do tej sprawy odnosi się unijne rozporządzenie BMR – dotyczące stawek referencyjnych takich, jak LIBOR czy WIBOR?
Prawnicy, którzy ustanowili to rozporządzenie, przede wszystkim mieli świadomość, że te stawki były i są w dużej mierze nierynkowe. Bo to są ceny pieniądza na zasadzie ofertowej, gdyż na rynkach międzybankowych jest bardzo mało transakcji. Dlatego zdecydowano się na bardzo prokonsumenckie rozwiązanie – rozporządzenie nakazało wprowadzenie stawek rynkowych, a nie „wywoławczych”. Ale też z tego rozporządzenia jasno wynika, że nie można stosować zamiennie LIBOR-u na franka, funta czy dolara. To oczywiste dla wszystkich, którzy mają trochę racjonalnego myślenia.
Przy unieważnianiu umów kredytowych banki zapowiadają żądanie wynagrodzenia za korzystanie z kapitału. Ale Urząd Ochrony Konkurencji i Konsumentów czy rzecznik finansowy mówią, że to żądanie byłoby bezpodstawne.
To jest kolejna herezja. Mielibyśmy chyba nowe prawo ekonomiczne: „wartość pieniądza w czasie równa się zero”. To tak, jakby ktoś wynajmował komuś przez kilkanaście lat mieszkanie i kiedy ten ktoś doprowadziłby z jakichś powodów do unieważnienia umowy, musiałby zwrócić pieniądze za wynajem.
Jakie byłyby ekonomiczne efekty masowego przejścia z kredytów frankowych na złotowe z LIBOR-em?
W krótkim terminie one byłyby zapewne mniejsze niż przy unieważnianiu umów o podobnej skali. Ale istotne jest coś zupełnie innego. To niszczy mechanizm rozwojowy gospodarki rynkowej. Zawsze myśleliśmy, że on powinien zastępować centralne planowanie – nie dlatego, że jest bardziej sprawiedliwy, ale dlatego, że jest skuteczny. I to właśnie najbardziej mnie boli jako ekonomistę, że ten skuteczny mechanizm się niszczy. Nie mówiąc już o tym, że jeśli uznamy, że kredytów nie trzeba spłacać, to nie wiem, do czego możemy dojść. Prezydent Wenezueli obiecał, że ropa będzie za darmo. I jest. Tylko nie można jej dostać.
Czego spodziewa się pan w najbliższej przyszłości, jeśli chodzi o stanowisko banków w stosunku do frankowiczów?
Najlepszy byłby kompromis. Mam jednak wrażenie, że obie strony – i frankowicze, i banki – weszły na drogę wojny, która zniszczy i jednych, i drugich. W tym wszystkim kluczową rolę grają oczywiście kancelarie prawne. One z obsługi obu stron sporu czerpią coraz większe dochody. Trudno się dziwić, że wykorzystują szansę rynkową, ale osobiście uważam, że nie powinno się zaogniać sytuacji. Dlatego też w ramach Europejskiego Kongresu Finansowego przygotowaliśmy raport, który wskazuje zagrożenia związane z tym, co się dzieje wokół kredytów frankowych.
Banki tworzą teraz rezerwy na ryzyko prawne związane z kredytami walutowymi? Czy to oznaka słabości? Przeświadczenia, że będą przegrywać sprawy w sądach?
W raporcie piszemy, że to oznaka odpowiedzialności. Choć to wynika z mechanizmu badania sprawozdań przez audytorów. Jeśli bank stworzy zbyt małe rezerwy, to audytor nie zaakceptuje sprawozdania bez uwag, a uwag w raporcie rocznym nikt nie chce. Mam wrażenie, że na razie te rezerwy są dość niewielkie. Mówi się, że na rozstrzygnięcia w sprawach frankowych trzeba będzie czekać po 5–10 lat. Dlatego te rezerwy mogą być dziś niewielkie. Prawdziwy problem polega na tym, że mamy do czynienia z bezczynnością organów, które powinny dbać o bezpieczeństwo finansowe.
Czyli?
Nadzór finansowy powinien działać profilaktycznie. Komisja Nadzoru Finansowego ma sąd polubowny, to on powinien stymulować negocjowanie ugód. Wyjaśniać, że trzeba patrzeć ponad partykularne interesy, patrzeć, co się będzie działo np. za pięć lat. Teraz nie jest przecież możliwe, by wzór ugody zaproponowały banki. Frankowicze zaprotestują. Podobnie w drugą stronę. Powinny to więc zrobić instytucje państwowe: KNF, UOKiK i rzecznik finansowy. One powinny powiedzieć: „W trosce o prawa klienta proponujemy określone wyjście z klauzul abuzywnych, zadowalające dla klientów, ale jednocześnie takie, by za rozwiązanie problemu nie płacili podatnicy”. To, że do tej pory takiego rozwiązania nie ma – to jest moim zdaniem grzech zaniechania ze strony organów państwa.
"Wywiad ukazał się w dodatku informacyjno - promocyjnym, którego partnerem był Związek Banków Polskich. Sam wywiad jednak nie był ani zamawiany, ani sponsorowany przez ZBP. Jedynym jego uzasadnieniem i celem było przedstawienie poglądów pana profesora w sprawie kredytów frankowych".
PARTNER
Czytaj także pozostałe artykuły z dodatku: