Przyszłość polskiego systemu emerytalnego w obecnym kształcie jest niepewna. Otwarcie do zaniechania OFE nawołuje Jolanta Fedak, szefowa resortu pracy. Mniej lub bardziej jednoznacznie wspiera ją Jacek Rostowski, szef resortu finansów. Na razie w rządzie przewagę zyskał Michał Boni, zwolennik utrzymania obecnego systemu, ale los II filaru, zwłaszcza w kontekście ostatnich deklaracji premiera, to wielki znak zapytania.
Fundamentalną przyczyną tego stanu rzeczy jest sama jego konstrukcja – oddala w czasie korzyści z jego wprowadzenia. Obecnie przysparza on jedynie kosztów, dopiero za kilkadziesiąt lat odciąży ZUS z konieczności wypłat emerytur. Kolejne to krótka perspektywa działania polityków, ale także zadufanie, pazerność, klątwa nieomylności i brak realnej konkurencji między zarządzającymi OFE.
W razie likwidacji OFE ubezpieczeni mogą jednak trafić z deszczu pod rynnę. Jeśli całe nasze składki trafią do ZUS, wypłacalność systemu i nasze indywidualne gwarancje, że uzyskamy z niego tyle, ile wpłaciliśmy, będą osłabione.
Podstawowym plusem braku OFE jest obniżenie bieżącej dotacji do Funduszu Ubezpieczeń Społecznych (FUS). Administruje nim ZUS. W 2011 r. jego przychody wyniosą 162 mld zł, a wydatki 167,8 mld zł. Na przychody złożą się głównie wpływy ze składek (96,5 mld zł) i dotacja. Ta składa się z dwóch części. Pierwsza (37,1 mld zł) będzie przeznaczona na wypłatę świadczeń, druga – to o nią właśnie rozgrywa się spór dotyczący przyszłości OFE – na kwotę 23,9 mld zł. Wynika z tego, że ZUS przekazuje część otrzymywanych składek do OFE (7,3 proc. od pensji). Na uzupełnienie tej luki otrzymuje środki z budżetu.
Przeciwnicy OFE wskazują więc, że zawieszenie lub likwidacja tego transferu oznaczają gigantyczne oszczędności dla budżetu. W perspektywie tu i teraz mają niewątpliwie rację. Pytanie tylko, czy te oszczędności zostaną zagospodarowane na obniżanie naszego zadłużania, czy inwestycje. Bo jeśli zostaną przejedzone – co jest wielce prawdopodobne – to za 30 – 40 lat zostaniemy bez rezerw na emerytury, a z ogromnym zadłużeniem i wyższymi zobowiązaniami ZUS.
Likwidacja składki do OFE pozwoli ministrowi finansów obniżyć wydatki budżetu o wspomniane 24 mld zł. To 1,6 proc. PKB. O tę właśnie wielkość obniży się deficyt sektora finansów publicznych, który w tym roku, jak szacuje resort finansów, wyniesie 7,9 proc. PKB. A zgodnie z kryteriami z Maastricht ma wynosić 3 proc. Ich spełnienie jest wymagane, jeśli chcemy wejść do strefy euro. Utrzymywanie wysokiego deficytu grozi też Polsce karami.
Brak składek do OFE może też oznaczać niższe opłaty dla oszczędzających na emeryturę. Obecnie od każdej wpływającej składki zarządzające OFE powszechne towarzystwa emerytalne (PTE) pobierają prowizje. Dopiero o tego roku, dzięki staraniom Jolanty Fedak, wynoszą maksymalnie 3,5 proc. i wszystkie PTE (poza Allianz i Polsatem) stosują tę stawkę. Poza prowizją od składki PTE pobierają tzw. opłatę za zarządzanie.
W tym systemie wynagradzania i samej działalności PTE tkwi błąd. Pobierają opłaty w zasadzie bez względu na to, ile zarabiają dla emerytów. Najbardziej uzmysławia to sytuacja z 2008 r. Aktywa przyszłych emerytów stopniały o 22 mld zł, a zarządzający OFE pobrali tytułem opłat rekordową kwotę 1,8 mld zł. Z tej kwoty 740 mln zł to ich zysk. Też rekordowy. Dla porównania ZUS, który jest uważany za drogą instytucję, ale wykonuje nieskończenie więcej zadań niż PTE, kosztował nas 3,35 mld zł.
Ponadto OFE nie konkurują ze sobą praktycznie zyskami. Naśladują swoją politykę inwestycyjną, bo korzyść z nadzwyczajnych zysków jest zdecydowanie mniejsza niż ryzyko nieosiągnięcia wymaganego minimum. Taka sytuacja jest nie do zaakceptowania. I to nie tylko z powodu konieczności dbania o interes klientów czy bezpieczeństwo wypłacalności systemu emerytalnego – gwarantem wypłat minimalnych świadczeń jest Skarb Państwa. Jej zmiana jest w interesie II filaru i utrzymania obecnego systemu, ale także zarządzających OFE.
To właśnie alergiczne, a często wręcz histeryczne rekcje na próby obniżenia ich zysków mogą doprowadzić do całkowitego odwrotu od obecnego systemu. Bodźcem do prawdziwej konkurencji na tym rynku mogłaby być dobrowolność wyboru – moglibyśmy sami decydować, gdzie chcemy 7,3 proc. naszej pensji odkładać na emeryturę. W OFE, ZUS, a może funduszu inwestycyjnym, nieruchomościach czy może mając więcej dzieci. Wtedy OFE musiałyby ruszyć do walki o klienta.
Brak składek do OFE oznacza, że więcej pieniędzy na emeryturę ma trafić do ZUS. A to oznacza, że rosną jego zobowiązania na przyszłość. Jeśli teraz do ZUS trafia 63 proc. składki emerytalnej (12,22 proc. z 19,52 proc.), a ta wielkość ma się zwiększyć do 100 proc., to w przyszłości roszczenie wobec ZUS, który finansuje świadczenia z bieżących składek pracujących osób, będą wyższe. Pracujące wtedy osoby, czyli nasze dzieci i wnuki, zapłacą wyższe składki.
Z drugiej strony można powiedzieć, że dzięki temu obecnie pracujące pokolenie poniesie niższe koszty reformy emerytalnej. Do tej pory wpłaciliśmy od 1999 roku do OFE – a to jest faktyczny koszt tej reformy – 158,1 mld zł. Do tego trzeba jeszcze doliczyć koszty, jakie ponieśliśmy z tytułu obsługi zadłużenia, które spowodowało ten transfer. Robimy to jednak po to, aby w przyszłości zobowiązania ZUS, które już obecnie tylko z nowego systemu sięgają astronomicznej kwoty 1,96 bln zł, były niższe. Innymi słowy, odkładamy faktyczne środki na własną emeryturę. To podstawowy argument za utrzymaniem OFE.
Konieczność finansowania w przyszłości wyższej emerytury ZUS zwiększa też ryzyko, że politycy nie dotrzymają słowa i nie wypłacą jej w wysokości odpowiadającej poniesionym kosztom. Jeśli duża część świadczenia pochodziłaby z OFE, to politykom zdecydowanie trudniej byłoby zmienić formułę wyliczania świadczenia.
Wszak będzie ono pochodzić ze zgromadzonych w OFE pieniędzy, a nie wirtualnego konta w ZUS. Także ubezpieczeni są bardziej w prawie, jeśli chodzi o roszczenie wobec zarządzających OFE, niż wobec ZUS. Łączy ich z powszechnymi towarzystwami emerytalnymi umowa cywilnoprawna i w razie jej niedotrzymania mogą się poskarżyć w sądzie. Gdy zobowiązań nie dotrzyma ZUS, jest to o niebo trudniejsze.
Więcej pieniędzy w ZUS może, choć nie musi, oznaczać także niższe emerytury w przyszłości. W dłuższej perspektywie opłaca się oszczędzać, a tak robimy, wpłacając środki do OFE na rynku kapitałowym. Stopy zwrotu z takich inwestycji są wyższe. ZUS natomiast waloryzuje co roku wpływające do niego pieniądze na emeryturę, uwzględniając inflację i dynamikę wpływu składek ubezpieczeniowych.
Jeśli gospodarka się rozwija, rosną pensje i coraz więcej ludzi pracuje, to składek takich wpływa do ZUS coraz więcej. Wtedy wskaźnik jest wyższy. W razie kłopotów finansowych państwa także ten wskaźnik łatwo jest zmienić. Nie można więc przykładać dużej wagi do argumentów przeciwników OFE, że w ZUS porównywalnie rośnie kwota na emeryturę. Może i tak jest, ale jest to wirtualny, arbitralnie ustalony zapis, a nie żywe zyski.
Z dostępnych symulacji wynika ponadto, że emerytura osoby, która całe życie będzie oszczędzać w dwóch filarach, będzie pochodzić mniej więcej po połowie z ZUS i OFE. Mimo że do OFE trafia mniej pieniędzy ze składek. Przewiduje się więc, że OFE będą efektywniejsze w pomnażaniu pieniędzy na starość i świadczenia z II filaru będą proporcjonalnie wyższe. Jeśli trafi tam mniej pieniędzy, tak się nie stanie.
Minusem likwidacji OFE będzie na pewno osłabienie rynku kapitałowego. Obecnie OFE na giełdzie w akcjach firm ulokowały 75,8 mld zł. Oprócz tego OFE stanowią swoisty stabilizator sytuacji na rodzimym parkiecie. Należą do tzw. inwestorów instytucjonalnych – inwestują długofalowo. Zgłaszają też zapotrzebowanie na rodzime obligacje, przez co są one tańsze w obsłudze dla Skarbu Państwa.
Rząd po likwidacji OFE zyska też w bieżących budżetach około 25 mld zł rocznie. Będzie więc też zdecydowanie mniej zdeterminowany do wprowadzenia koniecznych, ale niepopularnych reform, które na stałe uzdrowiłyby nasze finanse.