Jesteśmy w Gdyni i jesteśmy świadkami kolejnego etapu wzmacniania polskiej Marynarki Wojennej. Fregaty, 3 fregaty w programie Miecznik będą stanowiły nową jakość w polskiej Marynarce Wojennej. Będą silnie uzbrojone, zarówno jeżeli chodzi o broń ofensywną, jak i jeśli chodzi o broń przeciwlotniczą – mówił w środę, dzień po wielkiej defiladzie minister obrony Mariusz Błaszczak, podczas „palenia blach” dla pierwszego okrętu tego typu. I faktycznie, gdy te jednostki już wejdą do służby, będzie to kolosalne wzmocnienie naszych zdolności morskich. A jeśli weźmiemy pod uwagę obronę przeciwlotniczą i przeciwrakietową (taki okręt może zapewnić parasol ochronny np. aglomeracji Trójmiasta), to doskonale widać, że będzie to olbrzymi krok do przodu. W tych trzech beczkach miodu, jakimi dla marynarki wojennej będą nowe fregaty, można jednak znaleźć co najmniej taką samą liczbę nie łyżek, ale wręcz chochli dziegciu.
Pierwszą jest choćby to, na co zwrócił uwagę analityk Tomasz Dmitruk: tak naprawdę nie znamy harmonogramów tych dostaw. Jeśli dodamy do tego, że koszty zakupu jesteśmy w stanie tylko szacować, to równie dobrze możemy sobie powiedzieć, że za kilka–kilkanaście lat (pierwszy pewnie za sześć–osiem) będziemy mieli trzy okręty za kilkanaście miliardów złotych (obecnie mówimy o ośmiu, ale to cena radykalnie zaniżona). Brzmi to trochę niepoważnie. Ale dokładnie tak jest – Marynarka Wojenna doczeka się prawdziwego wzmocnienia dopiero w kolejnej dekadzie.
CZYTAJ WIĘCEJ W ELEKTRONICZNYM WYDANIU "DZIENNIKA GAZETY PRAWNEJ">>>