Wymęczeni rosnącymi cenami Polacy przywiązują coraz mniejszą uwagę do odczytów inflacyjnych GUS – wystarczy im to, co widzą w sklepach. Pojawiająca się w debacie publicznej "dezinflacja" budzi emocje głównie wśród komentatorów i ekonomistów. Nic dziwnego, bo nie oznacza ona przecież spadku cen, a jedynie wyhamowanie tempa ich wzrostu. A to w obecnej sytuacji marne pocieszenie. Szczególnie dla tych, którym nie udało się wywalczyć podwyżek niwelujących wpływ inflacji.
Wczesne zapowiedzi polskiej transformacji systemowej wskazywały różne drogi. Jedną z prawdopodobnych wydawała się jakaś społeczna forma kapitalizmu. Inaczej niż w większości krajów bloku wschodniego w Polsce było wówczas sporo niezależnych ekonomistów, takich jak Tadeusz Kowalik, badaczy społecznych, jak Karol Modzelewski, i ekspertów od zarządzania, jak Leszek Pasieczny. Przez kilka lat trwała żywa dyskusja, dopuszczająca różne opcje. Ja wierzyłam w kierunek rozwoju typu skandynawskiego. Wiosną 1990 r. broniłam doktoratu o tym, czego możemy się nauczyć ze szwedzkich doświadczeń zarządzania. Komentujący podkreślali przede wszystkim jego potencjalne walory praktyczne. Cieszyłam się na myśl o tym, że wreszcie mamy autentyczny wybór zamiast „jedynie słusznych” dróg. Już na początku lat 90. alternatywa jednak zniknęła i ogłoszono „koniec historii”. Wszyscy wokół zaczęli się masowo przyłączać do tego dominującego nurtu. Ideały równościowe poszły w zapomnienie, zapanował niepodzielnie monetaryzm, neoliberalizm, kult przedsiębiorczości i nowej kluczowej siły narodu – klasy średniej.