Jedna z żelaznych zasad amerykańskiej polityki mówi, że partia, z której wywodzi się urzędujący prezydent, zwykle zbiera baty w wyborach do Kongresu. Tak było w 2006 r., w środku drugiej kadencji George’a W. Busha, gdy demokraci po raz pierwszy od 1994 r. zdobyli większość zarówno w Senacie, jak i w Izbie Reprezentantów. Cztery lata później to oni zapłacili za pierwsze symptomy rozczarowania prezydenturą Baracka Obamy, tracąc przewagę w izbie niższej i ledwo utrzymując ją w wyższej. Z kolei w 2018 r. mieszkańcy pasa rdzy, którzy wynieśli Donalda Trumpa do Białego Domu, oprotestowali przy urnach jego retorykę i styl przywództwa, pomagając politykom Partii Demokratycznej odzyskać kontrolę nad Izbą Reprezentantów. Każdy z tych przypadków był raczej testem popularności prezydenta na półmetku kadencji niż oceną legislacyjnych osiągnięć Kongresu.