W pierwszej grupie jest Francja, jeden z największych krajów unii walutowej, gdzie ceny towarów i usług kupowanych przez konsumentów były średnio o 6,6 proc. wyższe niż rok wcześniej, oraz kilkudziesięciotysięczna Malta z inflacją na poziomie 7 proc. Na drugim biegunie znajduje się Estonia, gdzie ceny są o jedną czwartą wyższe niż rok wcześniej. Zaraz za nią Litwa i Łotwa ze wzrostem rzędu 21 proc. – One size does not fit all. Tego argumentu używali przeciwnicy strefy euro w latach 90. I mieli rację. Zarżnąć gospodarkę Francji, żeby zdusić inflację w Estonii? To nonsens. Estonia to jednak trochę więcej niż milion ludzi i PKB mikroba – mówi dosadnie jeden z ekonomistów.
Na to, że stopa procentowa nie będzie odpowiednia dla wszystkich, w momencie tworzenia strefy euro nie zwracało się większej uwagi. Euroland 1.0 był też czymś nieco innym od dzisiejszego: tworzyło go 11 krajów „starej unii”, głównie najbardziej stabilnych zachodnioeuropejskich gospodarek. Każda z nich miała swoje problemy (kto pamięta, że wtedy jako czarną owcę wymieniano Belgię z długiem publicznym rzędu 120 proc. PKB, większym niż Włochy; zadłużenie Belgów nadal przekracza 100 proc. PKB, ale teraz to dopiero szóste miejsce w UE), ale wydawało się, że dalsza integracja je przezwycięży.
Tylko niwelować
Tak mogło się wydawać do pierwszego kryzysu. Pech chciał, że to był globalny kryzys finansowy, w niektórych krajach z racji swojej wielkości pisany dużymi literami.
Akurat ten kryzys i związana z nim recesja pomogły przyhamować inflację. Ale wtedy też przekonano się, że gdzie polityka pieniężna – czyli jak ładnie mówią ekonomiści: kanał stopy procentowej – nie pomoże, tam trzeba posłać rząd i ministra finansów.