Teoretycznie amerykańskiego Ubera z niemieckimi elektrowniami atomowymi i polskim węglem nie powinno nic łączyć. Jednak w praktyce są to niemal bliźniacze przykłady tego, ile szkód mogą narobić zwykłym ludziom politycy, którym zachciało się bardziej wierzyć w jakąś wizję niż w pragmatyczny rachunek zysków oraz strat.

Reklama

Skończeni idioci?

Oczywiście najprostszym wytłumaczeniem ich działań byłoby stwierdzenie, że mieliśmy do czynienia ze skończonymi idiotami (i idiotkami) lub do cna skorumpowanymi łajdakami. Jednak w przypadku Baracka Obamy, Angeli Merkel, czy nawet kilku polskich premierów (i jednego prezesa) nic nie wskazuje na prawdziwość najprostszego tłumaczenia. Wszystkie te osoby udowodniły swymi karierami, iż nazywanie ich głupcami jest niesprawiedliwe, podobnie jak oskarżanie o korupcję. A mimo to okazały się zdolne do popełniania horrendalnych głupstw i to z imponującą konsekwencją.

Reklama
Reklama

Laureat Pokojowej Nagrody Nobla, przesympatyczny w codziennym obejściu Barack Obama pozostawił po sobie sporo szkód wynikłych z tego, że chciał dobrze. Jednak globalna kariera Ubera może okazać się największą i najtrwalszą. Jak wynika ze 124 tys.: dokumentów, maili, faktur, itp. zdobytych przez redakcję „Guardiana”, po czym oddanych do przeanalizowania czterdziestu innym redakcjom - amerykańska korporacja przypominała złośliwy nowotwór. Rozprzestrzeniała się skrycie, budując swój sukces na celowo rozpowszechnianych kłamstwach oraz korumpowaniu polityków. Następnie wszędzie tam, gdzie się zadomowiła, niszczyła zastaną tkankę społeczną. Korzystając z wielkiego kapitału jaki za nią stał, doprowadzała do upadku lokalne firmy, zaczynając od taksówkowych. Następnie zastępowała godziwie opłacane miejsca pracy lub możność prowadzenia własnej działalności gospodarczej najniżej płatnymi „śmieciówkami”. Na dokładkę cały koszt utrzymania miejsca, a zarazem narzędzia pracy (czyli np. samochodu) przerzucała na pracownika. Przy okazji likwidując ośmiogodzinny dzień pracy i prawo do wolnych weekendów. Tak przekreślając ostatnie dwieście lat zachodniej cywilizacji i cofając nas do początków XIX w., kiedy tania siła robocza nazywana potocznie robotnikami pracowała do upadłego, żyła w nędzy i szybko umierała.

Uber Files i wiele smrodu

Z „Uber Files” wydostaje się na światło dzienne wiele smrodu, który niekoniecznie zaskakuje. W podboju europejskich rynków dzielnie sekundowali amerykańskiej korporacji wpływowi politycy. Pomagał jej zaczynający swą wielką karierę Emmanuel Macron i premier Holandii Mark Rutte. Równie pomocni okazywali się członkowie Komisji Europejskiej włącznie z naszą Elżbietą Bieńkowską. Jednak nim koncern zaczął zamieniać polityków w Europie i innych częściach świata w użyteczne dla siebie marionetki, musiał najpierw otrzymać wsparcie Waszyngtonu. Tu odnajdujemy najbardziej zaskakującą część tej historii.

Z dokumentów wynika, że Obama i jego współpracownicy pomagali ze wszystkich sił Uberowi w ekspansji na terenie USA i podboju świata właściwie za nic. Po prostu zachwycili się koncepcją zupełnie nowego rodzaju usług budowanych wokół platformy cyfrowej. Fascynowały ich nowoczesne technologie i to jak zmieniają one cały rynek pracy. Mieli wizję tworzenia nowego świata, zaczynając od zburzenia tego starego, którym gardzili. Oczywiście dla dobra ludzkości.

„Kiedy przechodzisz przez siedzibę Ubera w San Francisco, miejsce to tętni młodymi, błyskotliwymi i oddanymi pracownikami, którzy wierzą, że są częścią robienia czegoś historycznego i znaczącego” - pisał w 2014 r. najbliższy doradca Obamy, autor jego sukcesów wyborczych, David Plouffe, co cytuje „Guardian”. Ani prezydent USA, ani jego otoczenie oczarowane wizją nowoczesnych zmian, zupełnie nie chcieli dojrzeć zniszczeń jakie szerzył wokół siebie Uber. Zamiast tego uruchomili całą potęgę amerykańskiej dyplomacji, żeby mógł je bezkarnie ponieść w świat.

Angela Merkel

Podobnie destrukcyjną spuściznę Niemcom, ale też Unii Europejskiej, zostawiła po sobie powszechnie szanowana, stateczna Angela Merkel. Za jej sprawą nasi zachodni sąsiedzi znajdują się już w stanie większej paniki niż Polacy czekając na to, co im przyniesie zima. Acz należy przypomnieć, iż o tym że RFN zamknie elektrownie atomowe zadecydował rząd Gerharda Schrödera w 2002 r. Za ten drobiazg oraz gazociąg Nord Stream ów kanclerz został dożywotnim utrzymankiem rosyjskich firm energetycznych. Jednak Merkel po objęciu władzy cofnęła decyzję swego poprzednika. Gdyby przy tym wytrwała, dziś niemiecka energetyka dysponowałaby siłowniami jądrowymi o mocy 22,4 GW. Nie musiałaby zastępować ich elektrowniami gazowymi i niemal dwukrotnie zwiększać ilość importowanego błękitnego paliwa. Gdyby Merkel okazała się konsekwentna, dziś jej kraj w ogóle nie potrzebowałby gazu z Rosji.

Ale w marcu 2011 r. doszło do najbardziej przereklamowanej katastrofy w dziejach. Z zalanej falą tsunami elektrowni jądrowej w japońskiej Fukushimie wydostały się na zewnątrz reaktora materiały promieniotwórcze. W efekcie zdarzenia śmierć poniosła jedna osoba. To samo tsunami zabiło też 15 899 innych osób, lecz konwencjonalnie, przy użyciu wody, a nie energii atomowej. Okazało się więc dla mediów zdecydowanie mniej interesujące niż elektrownia w Fukushimie. Wkrótce histeria ogarnęła Niemców, tak jakby wszystkie ich siłownie jądrowe zlokalizowano wzdłuż wybrzeża Bałtyku oraz Morza Północnego i każdego roku zdarzało się tam tsunami. Przez 500 miast przetoczyły się antyatomowe demonstracje. Długi na 45 km ludzki łańcuch połączył Stuttgart z elektrownią jądrową w Neckarwestheim. Zaś SPD i Zieloni zagrzewali obywateli do walki. Zawsze czuła na głos wyborców kanclerz Merkel podjęła błyskawiczną decyzję i przywróciła plan Schrödera, obiecując wygaszenie niemieckiej energetyki atomowej do 2022 r. Na dokładkę zaoferowała obywatelom ulepszoną wizję ekologicznie doskonałej Energiewende. W tej bajkowej opowieści odnawialne źródła energii za sprawą nowatorskich technologii - czekających tylko na ich wynalezienie - miały całkowicie zastąpić paliwa kopalne. Jednak w drodze do energetycznego raju, bo wynajdywanie obiecanych technologii szło i idzie opornie, musiał dopomóc rosyjski gaz ziemny. Wprawdzie jego spalanie przynosi emisję CO2, zaś przesył generuje wzmagający efekt cieplarniany metan (obu tych grzechów nie da się zarzucić reaktorom jądrowym), jednak wzniosły cel wymagał ofiar.

Niemcy kupili bajkę

Obywatele kupili bajkę lub ściślej mówiąc wizję doskonałej przyszłości zależnej od technologii (np. wielkie magazyny energii, wielokrotnie wydajniejsze baterie, wodór pozyskiwany tanim kosztem z wody, etc.), które powstaną i wejdą do użycia być może za lat 5, ale też może za 25, lub jak pójdzie gorzej za 125, bo nic tu nie jest realnie zagwarantowane. Potem pani kanclerz konsekwentnie trzymała się swej opowieści, co wymagało więcej i więcej rosyjskiego gazu. Generalnie do dostaw rosyjskiego gazu można mieć zaufanie – oświadczyła Angela Merkel w swym przemówieniu w październiku 2015.

Minęło niecałe 7 lat i Niemcy w rosnącej panice czekają na 21 lipca, bo tego dnia po technicznej przerwie gaz znów powinien popłynąć w rurociągu Nord Stream 1. Ale Gazprom już śle sygnały, że może nie popłynąć z powodu „nadzwyczajnych okoliczności”. Chcąc umilić rodakom czekanie w piątek redaktor naczelny „Die Welt” Ulf Poschardt ogłosił w swym artykule: „Niemcy upadną podczas nadchodzącej recesji na nos. Optymiści wierzą, że mentalność i krajobraz polityczny szybko ułożą się na nowo. Realiści mówią jednak o spadku, z którego możemy się już nie podnieść”. Tak się właśnie prezentują efekty końcowe wizji kanclerz Merkel, która podobnie jak Obama Uberem usiłowała „zarażać” Energiewende całą Europę.

Nasi dobrodzieje i "jakoś to będzie"

Do tego pocztu polityków z wizją polscy zdają się na pierwszy rzut oka zupełnie nie pasować. Nic bardziej mylnego. Naszym dobrodziejom od dwóch dekad niezmiennie przyświeca wizja brzmiąca – „jakoś to będzie” i święcie w nią wierzą. Oto rząd Jerzego Buzka rozpoczął w Polsce proces wygaszania górnictwa kontynuowany przez następne rządy aż do dziś. Za jego sprawą posiadająca bogate złoża Polska musi około połowy swego zapotrzebowania na węgiel kamienny zaspokajać za sprawą importu z coraz odleglejszych stron świata. Dzieje się tak, ponieważ stare kopalnie likwidowano i nie powstawały nowe, a jednocześnie zupełnie tego faktu nie łączono z tym, iż polskie elektrownie nadal są zasilane węglem. I co więcej, Polacy wciąż ogrzewają nim swe domy. Gwoli sprawiedliwości na początku te oczywistości połączono, bo sporządzono nawet plan wybudowania w III RP dwóch elektrowni atomowych. Po czym przez 20 lat intensywnie o nich myślano. Aż wreszcie z początkiem rządów premiera Morawieckiego zaczęto na potęgę budować elektrownie … gazowe. Z tej perspektywy widać, że poczet polskich polityków poczynając od Jerzego Buzka, przez Donalda Tuska po Jarosława Kaczyńskiego i Mateusza Morawieckiego w swym wizjonerstwie nie ustępował ani Barackowi Obamie ani Angeli Merkel. Ba! Nawet oboje przewyższa, bo wizja: „jakoś to będzie” znakomicie pasuje do naszych nowych czasów.