Ostatnie tygodnie u naszych zachodnich sąsiadów upływają pod znakiem rozpaczliwie wijącego się Olafa Scholza. Kanclerz codziennie zmaga się z olbrzymią presją, by w końcu zgodził się na udzielenie Ukrainie znaczącej pomocy militarnej. Lista tych, którzy usiłują złamać Scholza, przedstawia się imponująco. Poczynając od Waszyngtonu i sojuszników z NATO oraz Ukrainy, a kończąc na niektórych członkach SPD, koalicjantach z partii Zielonych i FDP, aż po opozycyjną CDU. Jednocześnie szefa niemieckiego rządu od czci i wiary odsądzają publicyści nie tylko zagranicznych mediów, ale też niemieckich. Ostatni raz tak sponiewierani kanclerze przytrafiali się Niemcom sto lat temu w czasach Republiki Weimarskiej.

Reklama

"Za, a nawet przeciw"

W odpowiedzi na zmasowane ataki Olaf Scholz niezmiennie wydaje z siebie jeden komunikat. Brzmi on – jein. To niespotykane w innych językach słowo oznacza równocześnie "tak" oraz "nie" bez wskazywania, która fraza pozostaje ważniejsza. W Polsce najbliższy uchwycenia ducha tego komunikatu był niegdyś Lech Wałęsa, oświadczając, iż jest "za, a nawet przeciw". Zwykle po oznajmieniu obywatelom i światu codziennego "jein" kanclerz godzi się na dwa kroki do przodu, by potem natychmiast wykonać półtora kroku do tyłu. Wykazując się przy tym godną podziwu konsekwencją.

Reklama
Reklama

Trwająca już dwa miesiące zabawa w zmuszanie Scholza do kolejnych ustępstw, a następnie jego wykręcanie się od nich (choć wcześniej wyraził zgodę) zaciemnia ogólny obraz sytuacji. Oto państwo niemieckie w swej historii znów przeszło fazę od szczytu powodzenia do momentu, gdy musi zmagać się z olbrzymimi problemami i zagrożeniami. Przy czym przez wcześniejsze lata pracowało nad tym, żeby w końcu nadeszła ich kumulacja.

Tradycja zapoczątkowana przez Prusy

Tradycję tę zapoczątkowały jeszcze Prusy. Za rządów Fryderyka II mały kraj wyrósł na mocarstwo, z którym musiano się liczyć w Europie. Spadkobiercy "starego Fryca" przez dekady żyli w pewności, iż ich kraj jest najdoskonalej zorganizowany i posiada najlepszą armię na Starym Kontynencie. Głębokie przekonanie o własnej potędze sprawiło, że jesienią 1806 r. król Fryderyk Wilhelm III wypowiedział wojnę Francji. Zrobił to, choć cesarz Napoleon Bonaparte po wielokroć wcześniej udowodnił, jak znakomitym jest wodzem. Zaś francuska armia miała za sobą liczne, zwycięskie kampanie. Prusy pozostawały natomiast zupełnie osamotnione. W jak wielkie kłopoty wpakował się Fryderyk Wilhelm III pokazały przegrane w jednym dniu dwie, wielkie bitwy pod Jeną i Auerstedt. Wkrótce po nich francuskie wojska wkroczyły do Berlina. Kompletne rozgromienie Prus zajęło Napoleonowi 39 dni. Dopiero wówczas zorientowano się, że armia pruska hołdowała archaicznej taktyce, była źle wyposażona i fatalnie dowodzona. Niewiele lepiej prezentował się stan przegranego państwa. Z szokującej klęski Prusacy wyciągnęli wnioski i gruntowne reformy, jakie wprowadzili pozwoliły im szybko odzyskać utraconą pozycję. Po czym po przywództwem kanclerza Ottona Bismarcka wygrali wojnę z Francją i zjednoczyć Niemcy.

Osiągnięty sukces sprawił, że w Berlinie znów zapanowało przekonanie o własnej doskonałości i potędze. Za rządów cesarza Wilhelma II Niemcy, zupełnie nie potrzebując kolonii, postanowili się o nie ścigać z Londynem. Tak inicjując konflikt, który przyniósł im otoczenie przez koalicję utworzoną przez: Francję, Rosję i Wielką Brytanię. Pomimo śmiertelnej groźby prowadzenia walki na dwa fronty i odcięcia od reszty świata za sprawą brytyjskiej floty, Berlin w 1914 r. zdecydował się przystąpić do wojny. Iluzja, iż można wygrać, walcząc cały czas w okrążeniu, rozwiała się po czterech latach.

Zbiorowy obłęd za Hitlera

Pomimo strat i surowych warunków Traktatu Wersalskiego Niemcy szybko podnieśli się z klęski, odzyskując w Europie dawną pozycję ekonomiczną i polityczną. Po czym wybrali na swego przywódcę przekonanego od własnej doskonałości i nieomylności Austriaka Adolfa Hitlera. Ten postanowił zdobyć dla nich zupełnie niepotrzebną "przestrzeń życiową" na wschodzie. Jej pozyskanie wymagało zniszczenia Polski, pobicia Francji i Wielkiej Brytanii oraz rozgromienia Związku Radzieckiego. W szczytowym momencie zbiorowego obłędu Hitler wypowiedział wojnę nawet Stanom Zjednoczonym (choć nie musiał). Jak dla Niemców się to skończy, kto potrafił liczyć potencjały ekonomiczne i militarne walczących stron, wiedział już w 1941 roku.

Z olbrzymich zniszczeń wojennych Niemcy podnieśli się w imponującym tempie, choć ich państwo zostało rozkawałkowane. Wschodnie ziemie przypadły Polsce, a NRD znalazło się pod kuratelą Moskwy. Wielką klęskę kanclerz Konrad Adenauer zaczął przekuwać na sukces, a każdy jego następca czynił go jeszcze większym. Jakby nie patrzeć w ostatecznym rachunku to Republika Federalna Niemiec, a nie Francja stała się najpotężniejszym gospodarczo i najbardziej znaczącym politycznie państwem jednoczącej się Europy. Jednocześnie przez dekady odgrywała rolę kluczowego sojusznika USA na Starym Kontynencie.

Partner zamiast wasala

Pod koniec XX w. Niemcy mieli prawo doświadczyć zawrotu głowy od sukcesów. Za rządów kanclerza Helmuta Kohla wchłonęli NRD i mogli już sobie pozwolić, by nie być wasalem, lecz stać się partnerem dla Waszyngtonu, a także rosnącego w siłę Pekinu. Co więcej, zdawało się, iż ostatecznie odkupili winy za zbrodnie popełnione podczas II wojny światowej i są wzorcem moralności. Łącząc polityczny pragmatyzm z niezłomnymi zasadami.

Tymczasem u szczytu powodzenia zaczęli konsekwentnie przeć w stronę przyszłej klęski. Znów jest sednem stało się uwierzenie we własną nieomylność i potęgę oraz nowe fantasmagorie. Od momentu narodzin RFN kolejni kanclerze umiejscawiali kluczowych partnerów oraz główne interesy państwa na Zachodzie. Dopiero gdy szefem rządu został Gerhard Schröder, Berlin dokonał radykalnej zmiany kursu. Jak była ona wielka i znacząca, widać w pełni dopiero dziś.

Niemcy w lidze USA i Chin

Przez ponad dwadzieścia lat kluczowym elementem niemieckiej polityki zagranicznej stał się Wschód. Europa Środkowa zaczęła pełnić role zaplecza produkcyjnego dla przemysłu RFN, a Chiny stały się kluczowym kooperantem handlowym i terenem inwestycji. Jednak w centrum tej zmiany znalazła się Rosja. Zarówno Schröder, jak i kanclerz Angela Merkel trzymali się założenia, że dzięki ścisłej współpracy z Moskwą państwo niemieckie zawsze zapewni sobie tanie surowce, nieograniczone dostawy paliw kopalnych oraz możność politycznego manewru. Taki tandem dawał olbrzymie korzyści krajowi, który swój rozwój opierał na eksporcie zaawansowanych wyrobów przemysłowych, a jednocześnie wykazywał ambicje, żeby balansować między Waszyngtonem a Pekinem. Dzięki korzystaniu z zaplecza, jakie stanowiła Rosja, małe de facto Niemcy mogły grać w tej samej lidze co USA i Chiny. Zupełnie jak inwestor, który lewaruje swoją zasoby dzięki różnym finansowym sztuczkom.

Patrząc wstecz, widać, iż Schröder i Merkel poszli tą samą drogą politycznego awanturnictwa, jaką kroczyli niegdyś król Fryderyk Wilhelm III i cesarz Wilhelm II. Porównanie z Hitlerem byłoby obraźliwe i krzywdzące, lecz nie da się ukryć, że i on lewarował jak szalony, by uczynić z III Rzeszy ogólnoświatowe mocarstwo.

Lekceważenie Putina

Za każdym razem ten proces załamywał się, bo któreś z państw przestawało zachowywać się po myśli Berlina. Tym razem ani Schröder, ani Merkel nie wzięli pod uwagę, że ich długoletni partner w interesach, Władimir Putin, może nagle złamać wszelkie reguły. Ot, tak z miesiąca na miesiąc wywrócić stół i posłać wojska na podbój innego kraju. Przy czym, że prezydent Rosji jest do tego zdolny, sygnalizowało wiele faktów. Wojna z Gruzją i aneksja Krymu stanowiły jedynie najjaskrawsze z nich. Mimo to w Belinie przez lata wszystkie ignorowano, woląc wierzyć we własne wyobrażenia. W czym uczestniczył Olaf Scholz, od 2018 r. wicekanclerz w rządzie Angeli Merkel.

Jego dzisiejsze miotanie się i granie na zwłokę stanowi kupowanie czasu, którego Niemcy bardzo go potrzebują. Jeśli powrót do kooperacji z Rosją okaże się dla nich niemożliwy, wówczas Berlin będzie musiał znaleźć innych dostawców tanich surowców albo niemieckie produkty przemysłowe stracą na swej konkurencyjności. To samo nastąpi, jeśli nie zapewni się wytwórcom w miarę taniej energii. Tymczasem bez rosyjskiego gazu kilkanaście lat transformacji energetycznej - Energiewende - staje pod znakiem zapytania. Skomplikowany i rozpisany na lata plan wymaga gruntownego przeformatowania. Jeśli szybko nie pokona się tych problemów, niemiecka gospodarka zacznie się krztusić. Tymczasem to głównie na niej opiera się pozycja Berlina w Unii Europejskiej i w świecie. A to jedynie czubek prawdziwej "góry lodowej" kłopotów. Niemcy są militarnie rozbrojone w czasach, kiedy posiadanie armii okazuje się mieć wielkie znaczenie. Muszą w pokorze przełykać presję, jaką wywierają na nie amerykańskie media i ukraiński ambasador. Bezsilnie przyglądają się, jak ich wpływy polityczne w Europie Środkowej są wypychane przez Stany Zjednoczone i Wielką Brytanię. Gdy zaś reagują, natychmiast pada oskarżenie, że przez lata wspierały Putina. Ten stan rzeczy nie da się inaczej nazwać niż klęską. Acz jej rozmiary trudno wciąż oszacować, bo tylu rzeczy równocześnie dotyka.

Niestety, jak zawsze rachunki za ambicje Berlina i wiarę w fantasmagorie płacą nie tylko Niemcy, ale też wszyscy wokół. Tym razem największe koszty wzięli na siebie Ukraińcy. Patrząc z tej perspektywy, na żadnym innym kraju bardziej od RFN nie ciąży moralna powinność, by w ramach rekompensaty zaoferować Ukrainie taką broń, jakiej najbardziej potrzebują. Choć łatwo zgadnąć, iż po zapoznaniu się z takim wnioskiem kanclerz Scholz odparłby: "jein".