Pominąwszy pierwsze 50 minut, piekielnie nudnych i do ból przewidywalnych, "Nie patrz w górę" to całkiem ciekawy film. Nie chodzi przy tym o to, że wreszcie jakaś amerykańska produkcja, prezentując wizję końca ludzkości, nie zostawia widzowi w finale nawet iskierki nadziei. Wszystko, co mogło pójść źle, tak właśnie idzie i zagłada naszego gatunku okazuje się definitywna. Jednak nie to jest najciekawsze. Dużo bardziej interesujące od złamania hollywoodzkiej sztampy (w filmie zbudowanym ze sztampowych epizodów) jest oddanie nastrojów, które zaczynają dominować w krajach, które nadal są demokracjami. Wśród zwykłych ludzi narasta bowiem utrata zaufania do przywódców oraz wspierających ich mediów. Zaś scenarzysta i jednocześnie reżyser Adam McKay mówi widzom: Macie całkowitą rację!

Reklama

Wspólnymi cechami łączącymi ze sobą: Meryl Streep w roli prezydenta USA, jej przygłupiego syna będącego de facto drugą osobą w państwie, kierującymi ich poczynaniami najbogatszego człowieka globu oraz parę dziennikarzy z najpopularniejszego w USA Talk-show, są motywacje do działania. Osoby, które w "Nie patrz w górę" zafundowały ludzkości zagładę, kierowały się przy podejmowaniu decyzji najprostszymi popędami. Cokolwiek robiły, czyniły to żeby zaspokoić pragnienie: władzy, popularności, przyjemności, a także niemożliwą do ukontentowania chciwość. Nawet śmiertelne zagrożenie tego nie zmieniło. Reszta bohaterów filmu to jedynie bezradni statyści, szukający powodów do wiary, iż wydarzy się cud i sprawy potoczą się mimo wszystko dobrze. Patrząc z tej perspektywy zdawać by się mogło, że trudniej o bardziej pesymistyczną wizję świata, niż ta z filmu Adama McKay’a.

Jednak ci, co tak sądzą są po prostu optymistami. W „Nie patrz w górę”, żeby wykończyć Stany Zjednoczone, a przy okazji resztę ludzkości (choć ten drugi wątek twórca dzieła uznał za zdecydowanie poboczny), potrzebna jest aż wielka kometa. Oczywiście stanowi ona metaforę zagrożenia odczytywanego przez krytyków filmowych jako nawiązanie do ocieplania się klimatu. Tak czy inaczej, zagrożenie nadciąga spoza sfery polityki.

Tymczasem, gdyby pokusić się o film bez udziału komety w roli głównej, za to opisujący chwilę obecną, to widzowie mogliby w nim ujrzeć nie tyle motywacje przywódców, co ich stan oraz cele działania.

Joe Biden

Oto w środku globalnej pandemii rządy w Stanach Zjednoczonych objął dobiegający osiemdziesiątki prezydent, którego stan zdrowia prezentuje się (delikatnie mówiąc) daleko od ideału. Oficjalny raport autorstwa osobistego lekarza Joe Bidena, dr Kevina O'Connora, opublikowany przez Biały Dom pod koniec listopada 2021 r. wspomina o: migotaniu przedsionków zaburzającym rytm serca, hiperlipidemi (zaburzenie metabolizmu tłuszczów), artretyzmie kręgosłupa, neuropatii, alergii, refluksie żołądka, nawracających tętniakach mózgu. Jak można było podczas kilku wystąpień publicznych zauważyć, gdy z powodu arytmii serca krew nie dopływała do mózgu prezydenta USA, ów tracił orientację gdzie się znajduje, gubił wątki, zapominał co ma powiedzieć.

Należy tu nadmienić, że do każdego pojawienia się przed kamerami i obiektywami aparatów fotograficznych prezydent jest specjalnie przygotowywany niczym sportowiec przed zawodami. Dozuje mu się leki, sprawdza czy odpowiednio zadziałały, przeprowadza rozgrzewkę. Jednak nawet, niemająca sobie równych w świecie amerykańska medycyna, nie jest wszechmocna. Przywódca największego z demokratycznych mocarstw „działa” coraz gorzej. Na co dzień nie stwarza to aż tak wielkich zagrożeń. Amerykański system polityczny został tak skonstruowany, że wszystkie instytucje potrafią funkcjonować sprawnie bez udziału prezydenta. Nawet jego administracja zarządzająca polityką wewnętrzną i zagraniczną może się bez niego obejść. Jednak Joe Biden z racji sprawowanej funkcji zachowuje głos rozstrzygający w przypadku kluczowych decyzji politycznych i personalnych oraz wybieraniu strategii na przyszłość.

Reklama

Ma to swą wagę, bo w coraz bardziej nieprzewidywalnym świecie czasów pandemii Stany Zjednoczone pełnią rolę kluczowego mocarstwa, broniącego dotychczasowego ładu. Pomimo nadkruszonej potęgi, stabilizują go. Ich słabnięcie oznacza nie tylko narastanie chaosu i konfliktów w skali całego globu, ale też odwrót demokracji. Z nią zaś znika wolność jednostki, jej prawa, swoboda wypowiedzi i inne miłe rzeczy, dające zwykłym ludziom jakieś gwarancje bezpieczeństwa. Fatalnym zbiegiem okoliczność w przełomowym momencie dziejów na czele kluczowego mocarstwa stoi starzec, którego mózg w każdej chwili może definitywnie odłączyć się od rzeczywistości. Przywódcy z „Nie patrz w górę” pozostawali przynajmniej w pełni sprawni fizycznie i umysłowo.

Kamala Harris i sondaże. Powrót Trumpa?

było zabawniej zapowiada się, że stan geriatrycznej demencji może w Białym Domu trwać długie lata. Kiedy Joe Biden wygrywał wybory komentatorzy wieszczyli, że będzie on „prezydentem pomostowym” i w trakcie kadencji, albo przy okazji kolejnych wyborów, zastąpi go młoda i fotogeniczna Kamala Harris. Jednak pani wiceprezydent staje się dziś przysłowiowym kamieniem u szyi Partii Demokratycznej. Jej postępowe poglądy okazują się coraz mniej akceptowalne dla większości Amerykanów. O ile w sondażach pod koniec roku popularność Joe Bidena oscylowała w okolicach 42 proc. (od początku badań prowadzonych przez Instytut Gallupa równie złe notowania mieli tylko prezydenci Ford i Trump), to Kamala Harris o takich wynikach może już tylko marzyć. Jej sondażowa popularność to obecnie ok. 36 proc. Oznacza to, że przez ostatnie 80 lat Amerykanie nie mieli wiceprezydenta darzonego równie wielką niechęcią. Na dokładkę pani wiceprezydent dorobiła się opinii osoby niezdolnej do zgodnej współpracy z kimkolwiek. Biały Dom dba zatem, żeby skutecznie ukrywać ją przed mediami oraz opinią publiczną.

Jeśli więc Biden dotrwa do końca kadencji (a całe otoczenie w obawie przed rządami Kamali Harris robi co tylko możliwe, żeby dotrwał), wówczas szanse pani wiceprezydent na to, iż obejmie stery w państwie okażą się najprawdopodobniej zerowe. W odwrotności do Donalda Trumpa. Były prezydent i jego zwolennicy w ocenie komentatorów zupełnie zdominowali Partię Republikańską. Jeśli więc Trump zechce wystartować w kolejnych wyborach, to otrzymanie nominacji Republikanów ma niemal w kieszeni. Tak rośnie prawdopodobieństwo, że następnym przywódcą Stanów Zjednoczonych będzie nieobliczany polityk, żądny rewanżu za porażkę wynikłą – jak twierdzi – z wyborczych fałszerstw. Na dokładkę wejdzie on w wiek "bidenowski", dobiegając niemal osiemdziesiątki.

Rosja

Jak na złość czasy, gdy osobami zasiadającymi w Gabinecie Owalnym powinni zajmować się głównie geriatrzy, zapowiadają się wyjątkowo niespokojnie. Rezydujący na Kremlu Władimir Putin już od dawana robi, co tylko w jego mocy, aby przesunąć na zachód strefę wpływów Rosji. Temu celowi służy dążenie do aneksji Białorusi, grożenie wojną Ukrainie, wspieranie wszelkich tendencji odśrodkowych w Unii Europejskiej, a ostatnio podsycanie kryzysu energetycznego. Zważywszy, że w Rosji trwa rehabilitacja osoby Józefa Stalina (była to jedna z przyczyn likwidacji stowarzyszenia „Memoriał”), którego receptą na rozwiązywanie wszelkich problemów było ludobójstwo, nie prezentuje się to zbyt wesoło.

Tymczasem destabilizacja grozi nie tylko Europie. W swoim noworocznym przemówieniu prezydent Chin Xi Jinping zapowiedział dążenie do „całkowitego zjednoczenia naszej ojczyzny”, nie ukrywając, iż chodzi o aneksję Tajwanu. W Europie i Azji kluczową rolę w powstrzymywaniu ekspansji agresywnych mocarstw odgrywają Stany Zjednoczone. Bez nich Unia Europejska oddałaby już Ukrainę Rosji. Również opanowanie przez Chiny nie tylko Tajwanu, ale też kluczowych szlaków komunikacyjnych oraz zdominowanie Azji byłoby jedynie kwestią czasu.

Chiny i "System 206"

Co najgorsze, Państwo Środka ma do zaoferowania światu już nie tylko swe produkty, ale też model nowoczesnego totalitaryzmu. Każdy człowiek może być w nim poddany nadzorowi za pomocą wszelkich urządzeń elektronicznych, zaś jego zachowanie analizują wówczas samouczące się algorytmy. Idzie się też już o krok dalej. Tuż przed nowym rokiem okręgowa prokuratura w Szanghaju pochwaliła się wprowadzeniem do użycia "Systemu 206". Po tą nazwą kryje się sieć neuronowa ucząca się analizować dostarczany jej materiał pod kątem tego, jakie podejrzany stwarza zagrożenie dla społeczeństwa. Wedle oficjalnego komunikatu potrafi ona z 97 proc. trafnością odsiewać informacje ważne od nieważnych oraz orzekać, czy dana osoba złamała chińskie prawo i powinna zostać natychmiast aresztowana. Przyszłość, w której sztuczna inteligencja będzie nadzorować mieszkańców Państwa Środka, ścigać tych nieprawomyślnych, a na koniec osądzać i ferować sądowy wyrok, wydaje się już czekać za progiem. W razie zdobycia sobie pozycji najpotężniejszego mocarstwa globu Chiny mogą zaoferować ją każdemu.

Nie należy przy tym zapominać, że trójka uczestników gry, w jakiej Stany Zjednoczone bronią dotychczasowego porządku, a Rosja i Chiny usiłują go zburzyć, posiada ogromny arsenał jądrowy. Jest on wystarczający do zniszczenia naszej cywilizacji. Zważywszy na to oraz osoby przywódców i okoliczności może nie takim złym zrządzeniem losu byłoby pojawienie się w 2022 r. komety pędzącej w stronę Ziemi. W tym wypadku zawsze można mieć nadzieję, że jednak nie trafi.