17 maja na południowym krańcu Europy wydarzył się epizod, który – wbrew pozorom – bliźniaczo przypominał wydarzenia, które dwa miesiące później rozegrają się na granicy polsko-białoruskiej. Do kamienistych wybrzeży Ceuty – hiszpańskiej eksklawy w północnej Afryce – dobiło ponad 6 tys. migrantów z Maroka i krajów subsaharyjskich, w tym 1,5 tys. dzieci. Większość przepłynęła kilkaset metrów dzielących ich od portu własnymi siłami, okrążając wielkie falochrony, które wyznaczają zewnętrzną granicę Unii Europejskiej. Inni docierali do brzegu pontonami lub prowizorycznie skleconymi łódkami. Jeden mężczyzna utonął, a kilkudziesięciu osobom udzielono pomocy z powodu objawów hipotermii.
Był to incydent bez precedensu nawet dla miejscowych władz, które regularnie wyłapują śmiałków wdrapujących się na bariery graniczne lub wyciągają ich z Morza Śródziemnego. Dla porównania w 2020 r. łączna liczba osób, które usiłowały nielegalnie przedostać się do Ceuty i Melilli (drugiej hiszpańskiej eksklawy w Afryce Północnej), wyniosła 2,2 tys. W 2018 r., gdy Hiszpania zdetronizowała Grecję i Włochy w roli głównej bramy wjazdowej do Europy dla afrykańskich migrantów, w rekordowym dniu do wybrzeży Wysp Kanaryjskich dobiło ponad 2,8 tys. przybyszy.
W reakcji na kryzys premier Pedro Sánchez wysłał do Ceuty dodatkowe oddziały wojska i gwardii cywilnej, by odstraszyć kolejnych śmiałków i wzmocnić bezpieczeństwo w mieście. I rzeczywiście niektórzy migranci sami zaczęli zawracać, widząc na horyzoncie hiszpańskie mundury. Ale choć presja migracyjna osłabła, to i tak w ciągu trzech dni na północnoafrykański cypel nielegalnie przedostało się ok. 12 tys. cudzoziemców. Ci, którym się udało, nie zabawiali w UE długo – poza nieletnimi bez opiekunów wszyscy zostali wydaleni na podstawie specjalnej umowy o powrotach, która pozwala Hiszpanii natychmiast odsyłać Marokańczyków do kraju bez inicjowania procedur azylowych.
Reklama