Jeśli sytuacja sondażowa nie ulegnie zmianie, PiS stanie przed scenariuszem, w którym może i wygra wybory, ale nie wygra władzy. Z danych zbieranych przez serwis ewybory.eu wynika, że średnia sondażowa PiS (z uwzględnieniem osób niezdecydowanych) wynosi dziś 34 proc. Oczywiście rozstrzał jest duży, w zależności od sondażowni. W przypadku United Surveys to ok. 31 proc., Kantar to ok. 30 proc., ale już w przypadku np. Social Changes to… 41 proc. Tak czy inaczej PiS daleko do uśrednionych notowań powyżej 40 proc., którymi mógł się poszczycić do czasu wydania przez TK w październiku 2020 r. kontrowersyjnego wyroku w sprawie aborcji.

Reklama

Spadek notowań partii rządzącej

Spadek notowań partii rządzącej to teoretycznie wymarzona sytuacja dla “współczesnej opozycji antyrządowej” (jak to zmyślnie określiła małopolska kurator oświaty, sugerując chyba, że gdzieś na świecie jest opozycja prorządowa). Tyle że na razie nie widać, by opozycja korzystała na tym trendzie. Koalicja Obywatelska zdyskontowała “efekt Tuska” i od dłuższego czasu puka w szklany sufit, zawieszony gdzieś na poziomie 24-25 proc. Na razie nie widać też perspektyw na odbicie - przewodniczący partii gnający po obszarze zabudowanym czy słabo wypadający w wywiadzie dla WP.pl raczej nie pomaga. Formacja Szymona Hołowni zamieniła się miejscami z KO i jakby zaakceptowała tę sytuację. Pozostali albo walczą o wynik dwucyfrowy (Konfederacja, Lewica), albo dryfują gdzieś w okolicach progu wyborczego (ludowcy).

W jaki sposób PiS próbuje uniknąć sondażowej równi pochyłej? Ten tydzień pokazał co najmniej trzy główne działania. Charakterystyczne jest to, że niemal wszystkie dotyczą reagowania na bieżącą sytuację i siłą rzeczy nie stanowią jakiejś długofalowej, przygotowanej wcześniej strategii. Te działania to przede wszystkim:

Reklama

Tarcza antyinflacyjna

Tarcza antyinflacyjna. Po długich zapowiedziach w końcu poznaliśmy szczegóły rozwiązań. To przede wszystkim obniżka - od 20 grudnia i na pięć miesięcy - cen paliw silnikowych (akcyza na poziomie minimalnym dopuszczonym przez UE, stawka 0 proc. od sprzedaży detalicznej), niższy VAT na energię elektryczną i gaz (od stycznia do marca 2022 r.) czy dodatki osłonowe dla gospodarstw domowych (kilkaset złotych, w zależności od dochodów gospodarstwa domowego, wypłacane w dwóch ratach w 2022 roku). Są to działania tymczasowe i mające pomóc przetrwać niektórym trudny okres galopujących cen. Do tego dość kosztowne - łączna wartość pakietu wyceniana jest na ok. 10 mld zł. Niemniej partia rządząca może liczyć na polityczny efekt takiego klajstrowania rzeczywistości. Bo skoro tuż przed świętami Bożego Narodzenia, gdy miliony Polaków ruszą w trasę i na stacjach benzynowych zobaczą ceny paliwa niższe o np. 20 groszy na litrze, to być może nie umknie to uwadze w rozmowach przy wigilijnym stole.

Problemem może być jednak to, że efekty tarczy mogą w dłuższym okresie odbić się czkawką. W czasie obowiązywania tarcza może faktycznie zbić inflację np. o 1 pkt. proc., ale gdy przestanie obowiązywać, a rząd nie zdecyduje się jej wydłużyć, działania przewidziane w tarczy, takie jak wypłata dodatków dla 5,2 mln gospodarstw domowych, mogą już stanowić impuls proinflacyjny. Do tego działania z tarczy są odłożone w czasie (część rozwiązań wejdzie od stycznia) i przewidziane tylko na krótki czas (3-5 miesięcy). Dlatego do przekazu dnia działaczy PiS o “największej w historii obniżce podatków” należy podchodzić z rezerwą. Oczywiście, rząd projektując te rozwiązania, musiał brać pod uwagę regulacje unijne, dotyczące choćby harmonizacji podatków wewnątrz Wspólnoty. Chcieliśmy obniżyć VAT na żywność do zera, ale niestety Unia Europejska ma inną politykę i nie zgodziła się na to - powiedział w tym tygodniu Mateusz Morawiecki.

Reklama

Z tej perspektywy ruchy poczynione w ramach nowej tarczy to swoiste maksimum, na jakie rząd mógł sobie pozwolić. Projekt nowelizacji ustawy o podatku akcyzowym oraz ustawy o podatku od sprzedaży detalicznej został już wpisany do wykazu prac rządu. Jak twierdzą jego autorzy, “wzrost cen surowców energetycznych na rynkach światowych jest główną przyczyną wzrostu inflacji w Polsce i innych krajach unijnych”. To prawda, choć wciąż zasadne są pytania, na ile aktualne działania “ratunkowe” to efekt wieloletnich zaniedbań w sektorze energetycznym opartym na węglu czy co najmniej dyskusyjnej linii szefa NBP w sprawie stóp procentowych? No bo jak mamy dziś ufać prezesowi Glapińskiemu, gdy w wywiadzie dla Interii twierdzi, że “w tym momencie nie ma sygnałów występowania tzw. spirali płacowo-cenowej”, a jeszcze niedawno bagatelizował ostrzeżenia ekonomistów o grożącej nam wysokiej inflacji?

Ofensywa dyplomatyczna premiera

Ofensywa dyplomatyczna premiera. Gdzież to Mateusza Morawieckiego w mijającym tygodniu nie było. Zaczęło się jeszcze w poprzedni weekend wizytą w krajach bałtyckich. Potem były Węgry, Chorwacja, Francja, Słowenia, a przed chwilą Wielka Brytania i Niemcy. Wszystkie wizyty, rzecz jasna, w związku z sytuacją na granicy polsko-białoruskiej. Z punktu widzenia oczekiwań społecznych, to bardzo dobry ruch. W niedawnym sondażu United Surveys dla DGP i RMF FM pytaliśmy m.in. o to, jakich działań w sprawie sytuacji na granicy ze strony rządu oczekują respondenci. Na pierwszym miejscu wskazano dążenie do włączenia w sprawę innych państw sojuszniczych, np. w ramach NATO, a na drugim - poprosić o pomoc UE i jej instytucje, takie jak Frontex. Na trzecim miejscu znalazła się budowa muru, do czego PiS zresztą już się przymierza.

W publicznych dyskusjach, a już zwłaszcza po stronie opozycji, pojawiają się zarzuty, że to spóźniona ofensywa premiera. To kwestia dość subiektywna, jednak wiele wskazuje na to, że mogła to być świadoma taktyka polskiego rządu. Chodziło o to, by premier udał się na polityczne tournée nie w roli błagającego Zachód o pomoc, lecz jako strażnik europejskich wartości, który właśnie dał skuteczny odpór hordom ze Wschodu i teraz uświadamia Unię Europejską o powadze wyzwania. Wpisywałoby się to w dotychczasową linię narracyjną rządu. W końcu wcześniej wielokrotnie słyszeliśmy z ust rządowych oficjeli, że z kryzysem poradzimy sobie własnymi siłami, a jeśli ktoś ma komuś pomagać, to prędzej Polska Frontexowi niż Frontex Polsce.

Co więcej, można chyba założyć, że PiS niespecjalnie przeszkadza fakt, że temat granicy przysłonił wcześniejsze dyskusje o stanie praworządności w Polsce. W obliczu tak poważnych kryzysów mówienie o praworządności czy sprowadzenie wojny hybrydowej na wschodniej granicy Unii Europejskiej do kryzysu humanitarnego jest albo wyrazem niezrozumienia, albo też politycznego zacietrzewienia, które niektóre grupy tutaj od dawna prezentują - grzmiała w europarlamencie była premier Beata Szydło.

Na razie sprawa granicy nie przynosi politycznego bonusu ani PiS, ani opozycji. Zaskakujące jest zwłaszcza to pierwsze, bo w sytuacji zagrożenia - realnego czy wykreowanego - ludzie skupiają się wokół tych, którzy mają narzędzia w ręku, a więc w tym przypadku rządu. Oczywiście w całej tej ofensywie dyplomatycznej nie zabrakło potknięć i komplikacji, takich jak ustępująca kanclerz Niemiec Angela Merkel pertraktująca ponad naszymi głowami z Łukaszenką czy zablokowanie wystąpienia Mateusza Morawieckiego w Parlamencie Europejskim. Teraz priorytetem dla PiS jest wdrożenie ustawy o ochronie granicy państwowej (w tym tygodniu pracował nad nią Senat), by na terenach przygranicznych móc wprowadzać stan wyjątkowy w wersji soft, w momencie gdy 2 grudnia przestanie obowiązywać aktualny, przewidziany w konstytucji, stan wyjątkowy. Potem, jeśli wierzyć przesłuchom z partii rządzącej, temat bezpieczeństwa państwa może urosnąć do jednego z głównych motywów kampanii wyborczej. Pytanie tylko, czy do tego czasu opinia publiczna nie zmęczy się już tym tematem - tak jak zmęczyła się sprawą pandemii COVID-19, aborcji czy Polskiego Ładu.

Pandemia puszczona na żywioł

Pandemia puszczona na żywioł. W tej kwestii mamy raczej do czynienia z brakiem zdecydowanych działań. I nie jest to jakieś absurdalne przeoczenie rządu - wszak trudno nie zauważyć, że mamy pandemię - lecz świadoma taktyka. Owszem, kontrowersyjna, często niezrozumiała, ale jednak jest to efekt podjętych decyzji, by pewnych rzeczy nie robić. Uznano bowiem, że twarda polityka pandemiczna przyniesie więcej politycznych szkód niż korzyści. Z każdą kolejną falą zachorowań rosła waga czynnika politycznego przy podejmowanych decyzjach. Przy aktualnej IV fali rząd uznał, że wprowadzenie daleko idących obostrzeń jeszcze bardziej zmobilizuje tzw. antyszczepionkowców, koronasceptyków czy wolnościowców, którzy nie będą mieli ochoty dostosować się do zakazów. Jak tylko to zrobimy, taki Kowalski z Siarkowską wyciągną ludzi na ulice - przekonuje rozmówca z rządu.

Dlatego obserwujemy głównie grę pozorów i markowanych działań - począwszy do milionów SMS-ów rozesłanych do już zaszczepionych, po - nieudaną jak dotąd - ustawową próbę przerzucenia części odpowiedzialności na pracodawców. Rząd dostawia kolejne łóżka covidowe, samemu jednak wiedząc, że wytrzymałość polskiego systemu opieki zdrowotnej to nie więcej jak 40 tys. zakażeń dziennie. Po ostatnim spotkaniu PiS z opozycją pojawiły się sygnały o możliwych odpisach podatkowych dla osób zaszczepionych. Na swój sposób to absurdalne, że trzeba ludziom oferować pieniądze za pakiet ratujący zdrowie lub życie. Podobnie jak to, że dopiero przy apogeum IV fali rząd zaczyna cokolwiek konsultować z opozycją. Zresztą i tak na wprowadzanie nowych ograniczeń jest już za późno, bo ich rezultaty odczulibyśmy dopiero za parę tygodni, a rząd oczekuje, że najdalej w połowie przyszłego tygodnia fala osiągnie szczyt, co oznacza, że potem liczba dziennych przypadków zacznie spadać. Oby tak było i obyśmy przed V falą byli mądrzejsi. Zwłaszcza, że do Europy już zawitała nowa mutacja koronawirusa, która może się okazać dużo groźniejsza od wszystkich dotychczasowych.