Być może dostali już Państwo SMS od rządu, który namawia do przyjęcia tzw. dawki przypominającej szczepionki. Akcja ruszyła w piątek i tylko tego dnia rozesłanych miało być 15,5 mln wiadomości. W sumie dobry pomysł i aż dziwne, że wdrożony dopiero teraz. Tyle że do pewnego stopnia jest to ruch pozorowany, bo SMS-y trafią wyłącznie do osób już zaszczepionych. Skoro z rządu od dłuższego czasu płyną sygnały, że “kto chciał się zaszczepić, ten już to zrobił”, to tego rodzaju akcja jest niczym innym jak próbą zmobilizowania już zmobilizowanych.
A przecież sztuką jest zmiana postaw u niezdecydowanych lub przeciwników szczepień. Tak samo to działa w polityce - dużo trudniej jest przyciągnąć na swoją stronę wyborców wahających się czy niezaangażowanych niż utwardzić własny, wierny elektorat. Pytanie, czy nie sensowniej byłoby rozesłać SMS-y promujące wkłucia do wszystkich - zaszczepionych i niezaszczepionych - za pośrednictwem alertów RCB? Skoro tą drogą informuje się mnie o nadchodzących wyborach lub przestrzega przed silnym wiatrem, to co stoi na przeszkodzie, by przypomnieć o trwającej pandemii i najlepszej metodzie wyjścia z niej?
Rząd stał się niewolnikiem własnej własnej niedecyzjności
Tego typu ruchy utwierdzają w przekonaniu, że obecna ekipa rządząca stała się niewolnikiem własnej niedecyzyjności w kwestiach covidowych. I to mimo że IV fala rośnie w dość imponującym tempie, zbierając po drodze śmiertelne żniwo. Jeszcze na początku listopada średnia siedmiodniowa nowych przypadków zachorowań wynosiła 7753. Teraz to już ponad 18 tys. W przypadku zgonów średnia ta wyniosła odpowiednio: ok. 80 i ponad 260. Z kolei jak w piątek zauważył Michał Rogalski, na bieżąco analizujący statystyki pandemiczne, obecnie kwarantanną objętych jest już 562 tys. osób, czyli najwięcej od początku pandemii. “Poprzedni rekord to 505 tys. jesienią zeszłego roku, a max. z tegorocznej wiosennej fali to 481 tys. - pisze Rogalski.
Mimo takich danych, w aktualnej metodzie walki z covidem przeszliśmy z fazy “odpowiedzialności” do fazy niebezpiecznie przypominającej darwinizm społeczny. I to w czasie, gdy kolejne kraje decydują się na zaostrzenie regulacji. Austria wprowadza od poniedziałku narodowy lockdown, a od lutego szczepienia przeciwko COVID-19 staną się obowiązkowe.
W Niemczech rozważa się podobny krok, a w ostatnich dniach przyjęto nową ustawę o ochronie przed infekcjami. Z poparciem niektórych przewidzianych w niej regulacji problem mogliby mieć nawet najbardziej lewicowi polscy politycy. Przewiduje się bowiem, że środkami komunikacji publicznej będą mogły jeździć wyłącznie osoby zaszczepione, ozdrowieńcy albo posiadający aktualny test z negatywnym wynikiem. Węgrzy właśnie wprowadzają obowiązkowe maseczki ochronne w pomieszczeniach zamkniętych. Z kolei czeski premier Andrej Babisz zapowiedział, że od poniedziałku tylko szczepienia i wyleczenie z COVID-19 będą uznawane, jeśli chodzi o korzystanie z usług i wydarzeń publicznych. Nawet Szwecja - która w zeszłym roku przez pewien czas prowadziła jedną z najbardziej liberalnych polityk covidowych - od 1 grudnia będzie wymagać przepustek covidowych od tych, którzy będą chcieli wziąć udział w publicznych imprezach zamkniętych dla ponad 100 osób.
A my sobie trwamy...
A Polska? My sobie trwamy. Dostawiamy na bieżąco łóżek covidowych w szpitalach, udajemy, że certyfikaty covidowe są do czegokolwiek potrzebne (poza wyjazdem za granicę), program szczepień - choć logistycznie i organizacyjnie dobrze przygotowany - wyhamował, a o obostrzeniach rząd jakby nie chciał słyszeć. Główne argumenty rządzących dla tej dość dyskusyjnej taktyki, sprowadzają się do kosztów społecznych, na które już nie możemy sobie pozwolić. Padały też sugestie, że Austriak Austriakiem, Niemiec Niemcem, ale my, Polacy, ze swoim “genem sprzeciwu”, nie lubimy, gdy coś nam się odgórnie narzuca i inaczej reagujemy na niektóre działania administracji. Ale czy wcześniej nie wkurzały nas zamknięte sklepy, kina czy wyciągi narciarskie? Pewnie że tak, ale przynajmniej przez pewien czas znosiliśmy to w poczuciu odpowiedzialności i w imię wyższego dobra.
Oczywiście nie możemy jeden do jednego porównywać aktualnej fali z tymi zeszłorocznymi. Wtedy nie było szczepionki, a wiedza o koronawirusie i jego mutacjach dopiero się wykuwała. Poza tym aktualnie rząd szacuje, że stopień immunizacji społeczeństwa to 65 proc. (w przypadku osób dorosłych), a jeśli uwzględnimy ozdrowieńców, to odsetek ten rośnie do 75 proc. Dlatego epatowanie argumentem w stylu “jak było kilkadziesiąt zakażeń, to zamykali nawet lasy” nie ma dziś większego sensu. Co więcej, rację ma minister zdrowia Adam Niedzielski twierdząc, że najważniejszym czynnikiem jest obecnie wskaźnik hospitalizacji i wydolność systemu opieki zdrowotnej. A ten wskaźnik jest wyraźnie niższy niż przy poprzednich falach. Nasi rozmówcy z rządu uspokajają, że resort zdrowia wie co robi. Dokładnie analizuje prognozy (m.in. naukowców z ICM UW czy grupy MOCOS), nakłada na to doświadczenia wschodnich województw, gdzie sytuacja epidemiczna jest najtrudniejsza i wnioskuje, że szczyt IV fali jest tuż przed nami. Czyli że za chwile będzie “z górki”.
Mimo to wiarygodna wydaje się hipoteza, że rząd w większym stopniu niż wcześniej bierze pod uwagę ewentualne polityczne konsekwencje swoich działań dotyczących walki z pandemią. Owszem, na totalny lockdown i nową tarczę już nas zwyczajnie nie stać, ale wprowadzenie jakichś choćby regionalnych restrykcji, zwłaszcza dla niezaszczepionych, to już w jakiejś mierze kwestia politycznej kalkulacji. Nie jest to szczególnie trudne do wprowadzenia, ale politycznie potencjalnie kosztowne. O tym, że rząd ma dobrze przebadane społeczne nastroje wokół jego działań pandemicznych, wprost przyznał wiceminister zdrowia Waldemar Kraska na antenie TVP1. Mamy wielokrotnie sugestie, że nie chcemy wprowadzić pewnych restrykcji, bo właśnie wyborcy PiS są przeciwni takim rozwiązaniom, dlatego tego nie wprowadzamy. Zrobiliśmy sondaż, który pokazał że i wyborcy PiS, i Platformy Obywatelskiej po równo są przeciwni pewnym restrykcjom, a największa grupa, która się sprzeciwia, to osoby, które najczęściej nie chodzą do wyborów. I, oczywiście, wyborcy Konfederacji - powiedział wiceminister.
Rząd impregnowany na głosy rady medycznej
Rząd wydaje się więc podążać za tymi nastrojami, pozostając impregnowanym na coraz wyraźniejsze głosy płynące z rady medycznej przy premierze. Stąd brak ruchów lub ruchy pozorowane, jak te SMS-y do już zaszczepionych. Irytująca jest także permanentna niepewność, kiedy i na podstawie jakich kryteriów obostrzenia miałyby być wprowadzone. Owszem, dotychczasowe “mapy drogowe pandemii” szybko potrafiły się dezaktualizować, ale dziś kompletnie nie wiemy, czego i kiedy się spodziewać w kwestii obostrzeń.
Pytanie też, co ostatecznie wyjdzie z awantury wokół projektu ustawy posłów PiS (który wcześniej miał być rządowy), zakładającego m.in. możliwość sprawdzania certyfikatów covidowych przez pracodawcę. Biorąc pod uwagę histeryczną reakcję niektórych parlamentarzystów klubu PiS, można odnieść wrażenie, że prędzej czeka nas powtórka z “piątki dla zwierząt” (czyli ryzyko odejścia najbardziej niepokornych posłów z klubu, o ile projekt nie trafi do szuflady) niż wejście regulacji w życie. A nawet jeśli stanie się to drugie, to i tak pojawią się pytania, czy czasem rząd w ten sposób nie spycha z siebie odpowiedzialności w stronę pracodawców i szefów placówek medycznych (bo co jeśli pracownik nie pokaże certyfikatu i nie zgodzi się na przesunięcie na inny odcinek?).
W ostatnich dniach minister Niedzielski zaproponował też dość oryginalne podejście do sprawy. Otóż brak nowych restrykcji to wcale nie przejaw słabości państwa, lecz “ukłon w stronę zaszczepionych”. W sumie nawet doceniam ten gest - też lubię chodzić do kina czy restauracji. Tylko wciąż nie daje mi spokoju pytanie, dlaczego zdrowie moje i moich bliskich w takich miejscach ma być narażone przez tych, którzy nie chcieli się zaszczepić? Szczepionkowi sceptycy często przywołują tu aspekt wolności indywidualnej, prawa do wyboru. Tylko czy swoją decyzją - moim zdaniem nieracjonalną - nie wkraczają z butami w moje poczucie wolności i prawa do normalnego życia? Jeśli ktoś wybrał drogę nieszczepienia się, to ma inne, by dowieść, że nie stanowi zagrożenia dla innych. Może przecież wykonać test albo pokazać zaświadczenie o przechorowaniu i korzystać z tych samych przywilejów, co zaszczepieni. Jest to bardziej uciążliwe niż przyjęcie wkłucia, ale wciąż możliwe do zrobienia i - jak dla mnie - wykluczające argument o rzekomej “segregacji sanitarnej”.