Ten, komu marzy się oderwanie od szarej, pandemicznej codzienności, powinien zgłosić swój akces do Europejskiej Agencji Kosmicznej (ESA). Do 31 marca trwa nabór na kosmonautów, których ESA zamierza w bliżej nieokreślonej przyszłości wyekspediować na orbitę okołoziemską, albo jeszcze dalej. Gdy ktoś się boi tak ekstremalnych podróży, nie powinien od razu się zniechęcać. W swej 45-letniej historii Agencja ani razu samodzielnie nie wysłała żadnego człowieka w kosmos. Pozostając niezmiennie uzależniona od tego, czy jakiegoś jej pracownika zgodzą się podwieźć na orbitę Amerykanie lub Rosjanie.

Reklama

ESA walczy z dyskryminacją

Za to nawet tym kosmonautom, którzy stronią od kosmosu, gwarantuje pensję w wysokości 8 tys. euro miesięcznie oraz zwolnienie z obowiązku uiszczania podatku dochodowego. Jest też najbardziej postępową agencją kosmiczną na świecie. Postanowiła bowiem walczyć z dyskryminowaniem poza Ziemią kobiet oraz osób niepełnosprawnych. Jak informuje na swojej stronie internetowej: „wdrażany projekt para-astronautów ESA jest pierwszym na świecie, który ma na celu rozpoczęcie usuwania barier dla osób niepełnosprawnych podczas wykonywania profesjonalnych misji kosmicznych”. Rzecz prezentuje się chwalebnie. Na tym etapie studium wykonalności lotów w kosmos osób z niepełnosprawnościami dopuszczamy: osoby bez jednej lub dwóch stóp, jednej lub dwóch nóg poniżej kolana, osoby o nierównych kończynach oraz kandydatki i kandydatów o niskim wzroście poniżej 130 cm. - wyjaśniała w tym tygodniu specjalistka ESA od medycznego przygotowywania astronautów do misji kosmicznych dr Anna Fogtman. Właściwie dwie nadal obowiązujące bariery to płynna znajomość języka angielskiego oraz wiek poniżej 50 lat.

Reklama

Kosmiczny wyścig

Reklama

Patrząc od strony dbałości o gwarantowanie wszystkim równych szans, nawet w kosmosie Unia Europejska prezentuje się zgoła mocarstwowo. Niestety, w tym czasie Stany Zjednoczone i Chiny zamiast skupić na tym jak dobrze prezentowałaby się w mediach kosmonautka płci żeńskiej, skromnego wzrostu, bez jednej stopy, starają z całych sił wygrać najważniejszy wyścig XXI w.

Mocarstwo, które zdominuje swymi instalacjami orbitalnymi przestrzeń okołoziemską ma szanse uzyskać trwałą przewagę ekonomiczną i militarną nad resztą państw. Nieco dalej znajduje się Księżyc, pełen surowców dostępnych na Ziemi jedynie w śladowych ilościach. Te nazywane metalami ziem rzadkich są już na masową skalę stosowane w urządzeniach elektronicznych i nowoczesnych akumulatorach. Z kolei izotop helu-3 stanowi chyba już ostatnią nadzieję na powstanie opłacalnych, a zarazem wydajnych, reaktorów termojądrowych. Te zaś byłyby w energetyce rewolucją największą od czasów wybudowania przez Edisona w Nowym Jorku pierwszej elektrowni. Już widać, że profity jakie daje eksploracja kosmosu wezmą ci sięgający po nie z największą determinacją, a więc przede wszystkim Amerykanie i Chińczycy. Gdy zależeć im będzie na pozytywnym PR, to na mniej znaczące wyprawy zawsze mogą zabrać jakiegoś para-astronautę z ESA. Wówczas Stary Kontynent nacieszy się swa postępowością i moralną wyższością, póki jeszcze posiada takową możliwość.

I tak dzieje się w Unii Europejskiej coraz bardziej ze wszystkim. Jeśli pojawia się strategiczne wyzwanie, decydujące o przyszłości wspólnoty, a struktury UE muszą je (chcąc nie chcąc) podjąć, wówczas bardzo rzadko potrafią temu podołać. Gdy zaś zmuszone są z kimś konkurować, wtedy można być niemal pewnym porażki.

Wspomniana prawidłowość nie obowiązuje od wczoraj. Starczy przypomnieć kompletnie zapomnianą „strategię lizbońską”, przyjętą z wielką pompą w 2000 r. podczas szczytu Rady Europejskiej w Lizbonie. Ogłaszano ją jako europejską odpowiedź na dopiero rodzące się w USA giganty Big Tech. Wtedy budowali je Steve Jobs i Bill Gates. Po nich w Ameryce do głosu doszło kolejne pokolenie geniuszy biznesu i nowych technologii: Mark Zuckerberg, Elon Musk, Larry Page, Jeff Bezos. W preambule „strategii lizbońskiej” umieszczono zapowiedź, iż do 2010 r. kraje UE stworzą: „najbardziej konkurencyjną i dynamiczną, opartą na wiedzy gospodarkę świata”. Mamy rok 2021 r. i w światowej gospodarce, a zarazem życiu społecznym, dominują amerykańskie koncerny z grupy Big Tech, ścigając się z chińskimi i koreańskim koncernami technologicznymi. Jedyne, co może Unia Europejska, to siedzieć na trybunie, patrzeć kto wygra i od czasu do czasu krzyknąć: „Ale to my najbardziej dbamy o wykluczone grupy społeczne!”.

Regres w dobie pandemii

Rozmiary regresu jakiego doświadcza, stały się najpełniej widoczne podczas pandemii. Statystyki są miażdżące. Wystarczy rzut oka na monitorujący przebieg epidemii portal Worldometer (www.worldometers.info/coronavirus/) by zauważyć, że w żadnej innej części świata liczba ofiar COVID-19 nie jest równie wysoka. Podobnie źle prezentują się dane, co do odporności ekonomicznej na pandemię. Jeśli idzie o głębokość spadków PKB oraz prognozowanych wzrostów w przyszłości, to między UE a Stanami Zjednoczonymi i Chinami zieje już prawdziwa przepaść.

W tym rankingu porażek nie może zabraknąć najbardziej symbolicznej. Stany Zjednoczone, Chiny, Rosja, Wielka Brytania potrafiły zagwarantować sobie kontrolę nad produkcją i dystrybucją własnych szczepionek przeciwko koronawirusowi, zaś maleńki Izrael przynajmniej pierwszeństwo w dostępie do nich. Komisja Europejska pod wodzą Ursuli von der Leyen zdołała jedynie ogłosić sukces negocjacyjny przed rozpoczęciem ich dystrybucji. Polegał on na obniżce ceny preparatów sprzedawanych krajom Unii. Ci mieszkańcy UE, którzy nie doczekają szczepień, bo koronawirus okaże się szybszy, mogliby w kwestii tego sukcesu mieć odmienne zdanie. Na szczęście dla KE martwi zazwyczaj milczą. Natomiast nadal żywi dla własnego dobra powinni zacząć zastanawiać się, jakimi sposobami ściągnąć Unię z jej kosmicznego odlotu na Ziemię. Póki jeszcze jest na to czas.

UE bez refleksji

Zdolności do refleksji w tym temacie nie widać ani w KE, ani też w Parlamencie Europejskim. Tamtejsze elity od lat zafiksowały się na jednym rozwiązaniu, które brzmi: „więcej integracji”. W praktyce ma to oznaczać przekazywanie Brukseli kolejnych kompetencji rządów krajowych. Dwa tygodnie temu apelował o to przewodniczący Parlamentu Europejskiego, David Sassoli. Powinniśmy delegować więcej kompetencji na rzecz UE, tak abyśmy mieli prawdziwie wspólną politykę ochrony zdrowia. Jak inaczej możemy się bronić przed kolejnymi pandemiami i kryzysami? Jeśli oznacza to zmianę traktatów, to nie może to być tabu – oświadczył, bez najmniejszej próby wyciągania wniosków z tego, jak poradzono sobie z zagwarantowaniem szczepień.

Błądzący gdzieś w przestrzenni kosmicznej Sassoli nie dostrzegł nawet oczywistych prawidłowości. Jeśli w nowych obszarach kompetencyjnych, przejętych od rządów krajowych, Unia będzie sobie radzić równie sprawnie jak z obecnymi, to nastroje eurosceptyczne mogą już tylko lawinowo narastać. Tym bardziej, gdy przeciętni mieszkańcy Starego Kontynentu uświadomią sobie, iż ich opinia nic nie znaczy. W obecnej formule UE nie jest bowiem instytucją demokratyczną, bo jedynym ciałem na którego skład mają wpływ wyborcy, pozostaje Parlament Europejski. Tymczasem poza kwestiami budżetowymi nie ma on żadnych, realnych uprawnień. Jedyne co może, to seryjnie produkować rezolucje, którymi absolutnie nikt nie musi się przejmować.

Obóz władzy i opozycja

Oczywiście nawet zupełnie niedemokratyczne państwa, niebędące jednolite narodowo, potrafią przez pokolenia utrzymywać spoistość. Dzieje się tak jednak za sprawą sprawnego aparatu przemocy w postaci wojska i policji, wiernie służących jednemu ośrodkowi władzy. Takiego atrybutu Unia nie posiada. Podobnie, jak nie istnieje żaden mechanizm zapobiegający degenerowaniu się brukselskich urzędniczych elit, pozostających poza jakimkolwiek nadzorem obywateli. W tej sytuacji recepta w postaci dalszej integracji grozi w dłuższej perspektywie bardzo bolesną, bo samorzutną dezintegracją, gdy któregoś z kolejnych kryzysów (a te ostatnio nadciągają seryjnie) Unia już nie udźwignie.

Ten scenariusz, podobnie jak rok temu pandemia, jakoś nikogo w Polsce nie przeraża. Liberalna opozycja bezkrytycznie wierzy w cudowną moc integracji. Obóz władzy uczynił z Brukseli swego ukochanego wroga, ponieważ da się na niego zwalić wszelki winy bez ponoszenia tego konsekwencji i jednocześnie odgrywać dla twardego elektoratu przedstawienie pt. „obrony polskiej suwerenności”. Rządzący zdają się przy tym wierzyć, że bez UE Polska poradzi sobie znakomicie. Ba! Starzejący się, wymierający kraj, wyrośnie nagle na regionalne mocarstwo. Niestety, naga prawda prezentuje się niewesoło. Rzeczpospolitej brak jakichkolwiek podobieństw do niezatapialnych Wysp Brytyjskich. Dlatego, jeśli Unia Europejska pójdzie na dno, to my razem z nią.