"Kto chce wyjaśniać zbrodnie nazistowskie, sam nie powinien pokazywać hitlerowskiego pozdrowienia ani organizować neofaszystowskich przemarszów. Zdaje się, że dla polskiego historyka Tomasza Greniucha i jego szefa w państwowym Instytucie Pamięci Narodowej Jarosława Szarka do poniedziałku nie było to jasne” - zauważyła w tym tygodniu na łamach "Die Tageszeitung" Gabriele Lesser. Dodając również, że "nominacja jawnego neofaszysty" na kierownicze stanowisko w instytucji mającej zajmować się przeszłości "jest kolejnym potężnym ciosem dla i tak sfatygowanej reputacji Polski".
Hitler wygrał wolne wybory
Autorka tych słów, która od lat śledzi z uwagą to, co dzieje się w III RP (w 1991 r. wydała nawet książkę "Polen heute. Zeitgenössische polnische Kultur, Kunst und Wirtschaft"), stara się pisać w neutralnym tonie, gdy zauważa oczywiste oczywistości. Reputacja państwa to w polityce zagranicznej istotny atut, zarówno gdy szuka się sojuszników, jak i decyduje na ryzykowne pociągnięcia, wymagające, by tą reputacją się zasłonić. Świadomość tego była powszechna w RFN, gdy stolica państwa znajdowała jeszcze w Bonn, i nie zniknęła, kiedy po zjednoczeniu Niemiec przeniesiono ją do Berlina. Zwłaszcza że stopień trudności w wykreowaniu dobrej reputacji był nieporównywalny z tym, jaki stał przed Polską.
Jeśli ktoś nie pamięta, to najpierw Adolf Hitler wygrał wolne wybory. Następnie, gdy rozprawił z przywódcami demokratycznej opozycji, wysyłając ich do obozów koncentracyjnych, prawie nikt w Niemczech nie próbował podważać władzy Führera. Ba! Podporządkowano się jej z entuzjazmem. W pół roku po tym, jak Hitler został kanclerzem, do liczącej 2 mln członków NSDAP wstąpiło kolejne 5 mln Niemców. Nawet gdy wszystko się waliło, na początku 1945 r. nazistowska partia mogła się pochwalić tym, że należy do niej 8,5 mln ludzi. Natomiast jeśli idzie o antynazistowskie podziemie, to gdyby zebrać wszystkich członków na przystanku komunikacji miejskiej, z łatwością wsiedliby do jednego autobusu (niekoniecznie przegubowego).
Jeszcze mocniej na reputacji Niemców odcisnęło się to, co wyczyniali w krajach, na które napadła III Rzesza. Do dziś statystyki są pełne sprzecznych danych. Całościowa liczba ofiar II wojny światowej waha się między 50 a 80 mln ludzi (w czym znajduje się ok. 8 mln Niemców). Państwo niemieckie, rozpoczynając działania zbrojne, ponosi za nie odpowiedzialność. Podobnie jak za zbrodnie wojenne popełniane podczas walk. Na to nakłada się jeszcze dotkliwsza w ocenie moralnej zbrodnia, jaką było planowe i systematyczne mordowanie ludności cywilnej - zwłaszcza w Europie Środkowej i Wschodniej (ok. 13 milionów, głównie Żydów, Polaków i Rosjan).
Niewygodna spuścizna
Tę spuściznę w spadku - chcąc nie chcąc - musiała przejąć Republika Federalna Niemiec. Nim powstawała w 1949 r. zwycięskie kraje alianckie przeprowadziły proces denazyfikacji, mający zniszczyć niebezpieczną ideologię oraz odsunąć od aparatu państwa nie tylko zbrodniarzy, lecz także ludzi gorliwie wysługujących się nazistowskiemu reżymowi. Generalnie dawni naziści mieli mieć zamkniętą drogę do służby publicznej. W praktyce oznaczało to, że z dawnych elit państwowych pozostaną marne niedobitki.
Obejmując urząd kanclerza, Konrad Adenauer nie zamierzał się z tym godzić. "Denazyfikacja wyrządziła wiele nieszczęść i wiele szkody. Osoby rzeczywiście winne zbrodniom popełnionym w okresie narodowego socjalizmu w czasie wojny powinny zostać surowo ukarane. Ale poza tym nie powinniśmy już dłużej rozróżniać dwóch klas ludzi: tych politycznie bez zarzutu i tych politycznie obciążonych" - oświadczył kanclerz w swym exposé w Bundestagu 20 września 1949 r.
W efekcie Bundeswehrę zorganizowali oficerowie, którzy sprawdzili się na frontach II wojny światowej. Czy któryś miał na koncie rozkaz rozstrzelania jeńców lub spalenia wioski wraz z mieszkańcami - nie wnikano.
Federalną Służbą Wywiadu RFN zbudował i przez 12 lat nią kierował generała major Reinhard Gehlen. Wcześniej szef wywiadu wojskowego na obszary wschodnie (Fremde Heere Ost) w Sztabie Generalnym Wojsk Lądowych III Rzeszy.
Jeśli idzie o nazistów w administracji cywilnej RFN, to najlepszym probierzem są szczegółowe dane dotyczące Ministerstwa Sprawiedliwości. Zebrała je niezależna komisja naukowa w 2016 r. i opublikowała po tytułem: "Akta Rosenburg". Wynika z nich, że zaraz po utworzeniu Federalnego Ministerstwa Sprawiedliwości w 1950 r. wśród osób na stanowiskach kierowniczych 51 proc. należało wcześniej do NSDAP, zaś 29 proc. do SA. Do tego dochodziło 3,5 proc. dawnych oficerów elitarnego SS. Przez kolejne lata z ministerstwa pozbywano się pracowników, którzy nigdy nie byli nazistami. Dzięki temu w 1957 r. ci dzierżyli już wszystkie kierownicze stanowiska. Wedle "Akta Rosenburg" 76 proc. posad wzięli dla siebie dawni aktywiści z NSDAP, a resztą podzieli się ci z SA oraz SS. Jednocześnie szybko spadała liczba wyroków skazujących w procesach wytaczanych na terenie RFN zbrodniarzom wojennym. W roku 1951 było ich jeszcze 262, a w roku 1959 już tylko 12 wyroków.
Wreszcie w Federalnym Ministerstwie Sprawiedliwości zapadła decyzja o zaprzestaniu ścigania osób podejrzanych o zbrodnie wojenne. Przeforsował ją w 1965 r. minister Ewald Bucher. Niegdyś wzorowy członek Hitlerjugend (odznaczony złotą odznaką), a od 1937 r. aktywista NSDAP. Gdy zaprotestowały przeciwko temu organizacje żydowskie, Bucher w wywiadzie opublikowanym przez "Der Spiegel" z wielką troskliwością poprosił je, żeby tego nie robiły, bo "mogą dać na całym świecie pożywkę utajonemu antysemityzmowi, który nie jest przecież jedynie niemiecką cechą".
Niemcom udało się zjeść ciastko i mieć ciastko
Patrząc z tej perspektywy trudno zakładać, żeby państwo zbudowane przez nazistowskie kadry mogło cieszyć w świecie dobrą reputacją. A jednak Niemcom udało się i zjeść ciastko, i mieć ciastko. Pracujący dla RFN naziści prędzej daliby sobie odciąć prawe ramię, niż wyeksponowaliby cokolwiek ze swych "błędów młodości". Jednocześnie Adenauer i kolejni kanclerze zadbali o znakomitą politykę zagraniczną oraz historyczną. Jej dwa główne fundamenty stanowiły: bliski sojusz z USA oraz nieskąpienie środków finansowych dla Państwa Izrael oraz organizacji żydowskich. Wszystko w ramach zadośćuczynienia. Przy czym nie wypierano się win, jeśli idzie o wymordowanie 6 mln Żydów. Na tym polu nikt mocniej nie bił w niemieckie piersi od samych Niemców.
Sprawa z innymi mieszkańcami Europy Środkowo-Wschodniej okazała o tyle łatwiejsza, że pieczę nad nimi przejął Związek Radziecki. A skoro stał się on najniebezpieczniejszym wrogiem krajów Zachodu, dawne zbrodnie popełnione na Polakach, Rosjanach czy Ukraińcach (hurtem wrzucanych do jednego wora) okazywały się dla państw demokratycznych sprawą niewartą szczególnej uwagi. Ten stan rzeczy Bonn skwapliwie wykorzystało, żeby na arenie międzynarodowej przesadnie się z nich nie rozliczać (zwłaszcza na niwie finansowej).
"Mocarstwo moralne"
Rozpad ZSRR, a następnie przyjęcie krajów Europy Środkowej do Unii Europejskiej niewiele zmieniło w tej materii. Gdy rodziła się III RP, zjednoczone Niemcy ugruntowały już swój status "mocarstwa moralnego", szczycącego się wzorcową demokracją, dbałością o prawa człowieka oraz umiejętnością mierzenia z trudną przeszłością. Pamięć o dawnych winach zrównoważono pamięcią o wzorcowym rozliczeniu z nimi. Cóż z tego, że jest ona zręcznie zafałszowana. W polityce międzynarodowej ważniejsza od faktów bywa dobra reputacja. Gdy się ją posiada, wówczas można sobie pozwolić nawet na fajerwerki bezczelności. Takie chociażby, jak wypowiedź prezydenta Niemiec Franka-Waltera Steinmeiera, w obronie gazociągu Nord Stream 2, który w wywiadzie dla "Rheinische Post" przedstawił go jako rekompensatę za... napaść III Rzeszy na ZSRR.
Ponad 20 milionów ludzi w byłym Związku Radzieckim padło ofiarą wojny. To nie usprawiedliwia dzisiaj niewłaściwego postępowania w rosyjskiej polityce, ale nie możemy tracić z oczu szerszej perspektywy – podkreślił Steinmeier, czyniąc z NS2 swoistego rodzaju odszkodowanie wojenne, należne Rosji.
Ilekroć więc ma się do czynienia z niemiecką polityką historyczną, do głowy przychodzi stary, francuski zwrot: chapeau bas.
Polityka historyczna Polski nie istnieje?
Ciekawe byłoby poszukanie w tym kontekście zwrotu kojarzącego się z polską polityką historyczną. Gdy Zjednoczona Prawica przejmowała władzę, szumnie obiecywano uczynienie wszystkiego, co możliwe, żeby dbać o reputację Polski w świecie. Po pięciu latach dbania wygląda to tak, jak krzyżówka pt. "Antypolonizm" na stronie Instytutu do Walki z Antypolonizmem, założonego z funduszy Ministerstwa Sprawiedliwości. Gdy wypełni się kolejne rubryki, odpowiadając na pytania dotyczące zarówno zbrodni niemieckich, jak i przejawów "antypolonizmu", na koniec w nagrodę pojawia się na dole ekranu hasło dnia. A brzmi ono... "Polski obóz śmierci".
Specjalistom do walki z antypolonizmem trzeba oddać jedno. Udaje im się sprawić, że szczęka opada człowiekowi nie do poziomu podgardla, lecz co najmniej pępka. I tak jest ze wszystkim, czego się tknięto w ramach walki o reputację.
Nowelizacja ustawy o IPN, mająca umożliwiać karanie osób za "publiczne i wbrew faktom pomawianie Polski i Polaków o odpowiedzialność lub współodpowiedzialność za zbrodnie III Rzeszy Niemieckiej", zakończyła wielką, międzynarodową aferą. W świat poszedł komunikat, że rząd III RP chce karać za ujawnianie prawdy "o Polakach mordujących Żydów". Po ultimatum z USA i Izraela znowelizowana ustawa wylądowała w koszu. W tym czasie użytkownicy wyszukiwarki Google najczęściej wstukiwali hasło "Polish death camps". Jak stwierdził wówczas filozoficznie marszałek Senatu Stanisław Karczewski: Rzeczywistość nas zaskoczyła. Potem zdawało się, że nie ma ona nic innego do roboty, tylko zaskakiwać rodzimych specjalistów od polityki historycznej.
Gdy IPN postanowił fetować osobę Romualda Rajsa "Burego", zaskoczyło, że pacyfikacja białoruskich wsi i zamordowanie przez jego podkomendnych z Wileńskiej Brygady NZW jakichś 79 cywili ma znaczenie. Co więcej, może na całym świecie przywoływać skojarzenia z eksterminacjami wsi dokonywanymi przez SS. Tak, jak "rzymskie saluty" byłego już dyrektora Oddziału IPN we Wrocławiu pod każdą szerokością geograficzna kojarzą się z niemieckim nazizmem.
Równocześnie, z sukcesywnym odstrzeliwaniem sobie stóp na oczach światowej opinii publicznej, trwały dwa ciekawe procesy. Instytucje mające dbać o polską reputację mnożyły się jak króliki na wiosnę. Zaś po rozmnożeniu PFN, Instytut do Walki z Antypolonizmem czy tym podobne reduty zajmowały się głównie same sobą i nie daj Boże w innym języku niż polski. Może zresztą to i lepiej dla naszego kraju. Strach bowiem pomyśleć, jakie szkody mogliby uczynić zatrudnieni w nich krewni i znajomi tych, co dziś rządzą, gdyby znali obce języki i potrafili skutecznie używać nowoczesnych narzędzi komunikacji. Nie daj Boże udałoby się im przelicytować nawet IPN. Mogłoby się to skończyć tym, że państwo polskie stanowczo potwierdza, że wspólnie z Hitlerem rozpętało II wojnę światową, a następnie ramię w ramię z nazistami (o bardzo niejasnym pochodzeniu) wymordowało na swym terytorium niemal wszystkich europejskich Żydów. Tak właśnie prezentuje się dziś polska polityka historyczna. Patrząc z boku niezwykle trudno znaleźć słowa na jej określenie, bo po prostu brak słów.