Jest czerwiec 2019 r. W Danii władzę przejmuje lewica. "Czerwony blok”, jak sama siebie nazywa, zdobywa 91 mandatów w 179-osobowym parlamencie. Tworzy rząd, w którym pierwsze skrzypce będą grać socjaldemokraci. Premierem nie zostanie już Lars Løkke Rasmussen, który kierował rządem w latach 2009–2011 i w poprzedniej kadencji, rozpoczętej w 2015 r. W momencie wyborczej porażki Rasmussen już od dekady jest liderem duńskich liberałów. Utrata fotela premiera w jego przypadku oznacza też pożegnanie się z funkcją przewodniczącego partii.
Dlaczego Dania skręca w lewo? Pierwsza teoria, którą lansowali komentatorzy zaraz po ogłoszeniu wyników, mówiła o zmęczeniu Duńczyków polityką zaciskania pasa, jaką zafundowali im liberałowie. Reuters pisał nawet o społecznym buncie przeciwko cięciom w wydatkach publicznych, które promowała centroprawica. Teoria druga głosiła, że o wyniku zdecydowało podejście do imigracji: zwycięska socjaldemokracja zapowiadała w kampanii zaostrzenie kursu w tej dziedzinie, co było dość nietypowe jak na lewicową formację.
Teoria trzecia: w Danii narasta społeczne niezadowolenie, wynikające z coraz większej skali nierówności dochodowych w tym kraju. Co prawda duńskie społeczeństwo jest jednym z najmniej rozwarstwionych na świecie, współczynnik Giniego, który mierzy nierówności, wynosił w 2016 r. – według danych OECD – 0,26 pkt (w skali od 0 do 1, gdzie 0 to całkowita równość, a 1 całkowita nierówność). Niemniej to właśnie w Danii poziom życia najmniej i najbardziej zamożnych rozjeżdża się wyjątkowo szybko. Od 1995 r. różnica w dochodach skoczyła aż o jedną piątą i był to jeden z najwyższych wzrostów na świecie. – Nie ma wątpliwości, że rosnące nierówności majątkowe też miały znaczenie (...) i że wiele lat ujemnych stóp procentowych silnie się przyczyniło do wyniku wyborów z 5 czerwca – mówił w połowie lipca agencji Bloomberg Helge Pedersen, główny ekonomista banku Nordea w Kopenhadze.
Tani pieniądz wpływa na wybory
Trzeba przyznać, że powiązanie wyniku wyborów z ultrałagodną polityką pieniężną to nowość. Zwykle o zbyt niskich stopach mówi się w kontekście rynku finansowego i tzw. realnej gospodarki. Wiadomo, jeśli stopy są niskie, to kredyt jest tani. A jeśli kredyt jest tani, to chyba dobrze, bo spadają wydatki gospodarstw domowych na obsługę długu, a firmom łatwiej finansować swoją działalność.
Duńska debata to przykład tego, że zerowe stopy nie są tylko samym dobrem, jak się powszechnie uważa. Teza, którą przedstawił Pedersen, w Danii wcale nie jest odkrywcza. Niepokojące raporty wiążące wysokość stóp z narastaniem nierówności powstawały tam na długo przed zwycięskimi dla lewicy wyborami. W październiku 2017 r. Duńska Rada Gospodarcza – państwowa instytucja doradcza – wydała raport, w którym stwierdziła, że większe dochody z inwestycji kapitałowych przy słabszych zyskach – choćby z bankowych lokat (ze względy na ich bardzo niskie oprocentowanie) – były częściowo odpowiedzialne za wzrost nierówności, ponieważ znacznie bardziej zwiększyły dochód do dyspozycji osób posiadających np. akcje. Przy niskich stopach ci, którzy nie mają aż tak dużego kapitału, by inwestować na giełdzie i wolą trzymać pieniądze na lokacie bankowej, realnie tracą. Zwłaszcza w sytuacji niemal zerowych stóp i inflacji. Inwestycje w instrumenty finansowe – które są domeną bogatych – zaczynają przynosić większe profity, bo krezusi nie zamierzają tracić na lokatach i szukają okazji inwestycyjnych zapewniających im atrakcyjniejsze korzyści, przez co generują większy popyt, windując ceny tych instrumentów.
Duńczycy w ten sposób tłumaczą coraz większe nierówności dochodowe, bo w ich przypadku zerowe stopy procentowe działają już rekordowo długo – od 2012 r. Dania nie należy do strefy euro, ale tamtejszy bank centralny bardzo dba o to, by kurs korony był stabilny wobec europejskiej waluty. Dlatego szanse na szybką podwyżkę stóp są raczej nikłe, Helge Pedersen nie sądzi, by stało się to przed 2022 r. Nie jestem pod tym względem optymistą – mówi ekonomista.
W rozważaniach o wpływie wysokości stóp na procesy społeczne duński głos nie jest odosobniony. Kilka tygodni temu szerokim echem odbił się tekst amerykańskiego miliardera Raya Dalio, opublikowany na portalu Linkedin pod dość znamiennym tytułem "Dlaczego i jak należy zreformować kapitalizm”. Dalio, zajmujący się prowadzeniem funduszy wysokiego ryzyka, założyciel Bridgewater Associates, jednej z największych na świecie firm w branży, pisze, że największym zagrożeniem dla gospodarki USA jest narastanie nierówności dochodowych i majątkowych. Uważa, że zjawisko to stanowi niebezpieczeństwo dla "amerykańskiego snu” i świadczy o "psuciu się kapitalizmu”. Jeden z powodów: tani pieniądz.
Myślę, że większość kapitalistów wie, jak dobrze podzielić ciastko, a większość socjalistów nie wie, jak je upiec. Ale teraz jesteśmy na etapie, w którym ludzie różniący się ideologicznie albo będą współpracować, żeby wspólnie przeprojektować system i równo dzielić dobrze upieczone ciasto; albo będziemy mieli wielki konflikt i jakąś formę rewolucji, która dotknie większość i sprawi, że ciastko będzie mniejsze – twierdzi Dalio.