Zastanawialiście się kiedyś, kto jest właścicielem firmy produkującej wódkę Soplica? Na pewno Polak zaczytany w Mickiewiczu, prawda? Podobnie musi być z Żubrówką. Zwierzę, od którego ten trunek wziął nazwę, to słynna na cały świat duma Białowieży. I w przypadku wódki Husaria nie może być wątpliwości co do patriotyzmu producenta. Łopot skrzydeł polskich kawalerzystów jest wyraźnie słyszalny już po drugim kieliszku. Po trzecim zaś niektórych ponosi nawet ułańska fantazja. Kim jest ów patriota, do którego należą te trzy marki?
To rosyjski miliarder Rustam Tariko, właściciel firmy Russian Standard Corporation. Jedną z jej spółek zależnych jest Roust, do której z kolei należy firma CEDC, producent Soplicy, Żubrówki, Husarii, także Bolsa czy Absolwenta, i dystrybutor wielu innych popularnych u nas wysokoprocentowych alkoholi – od Grantsa po Aperol czy Metaxę. A zatem nie patriota polski, ale rosyjski rozdaje w naszym kraju alkoholowe karty (CEDC posiada niemal 50 proc. naszego rynku wódki). I to od sześciu lat. Dla koneserów aqua vitae to fakt znany, ale pozostałych – pijących okazjonalnie albo nieczytających etykiet – może zaskoczyć. I oburzyć. Bo jak to, żeby tak ważnym sektorem rządził w Polsce obcy, a zwłaszcza rosyjski kapitał? Statystyczny Polak wypija ok. 7 litrów napojów spirytusowych rocznie, wzbogacając dzięki akcyzie bud żet państwa o minimum 200 zł. W sumie państwo zarabia na tych trunkach ok. 7 mld zł rocznie. Czy można pozwolić, by kondycja finansowa Skarbu Państwa miała tak mocny związek z Rosją?
Nie. Sektor alkoholowy musi zostać uznany za strategiczny dla naszego kraju, a rząd powinien go repolonizować.
Retoryka interwencjonizmu
Czy taka argumentacja nie wydaje się nieco absurdalna w kontekście branży alkoholowej? Owszem. Ale równie absurdalna, a także potencjalnie szkodliwa jest w odniesieniu do innych branż – zwłaszcza jeśli zacznie się ją stosować jako podstawę prowadzenia polityki gospodarczej. Tak się jednak często dzieje. Istnieje wiele sektorów gospodarki, które politycy określają jako strategicznie ważne dla kraju i które podlegają szczególnej pieczy państwa – specjalnym regulacjom, zaangażowaniu kapitałowemu i kontroli finansowej.
Należą do nich sektor obronny, infrastrukturalny i bankowy oraz energetyczny i medialny, ale nie tylko. W Strategii na rzecz Odpowiedzialnego Rozwoju, planie Morawieckiego, wymienia się też m.in. branżę transportową, elektronikę, technologie teleinformatyczne, sektor lotniczy i kosmiczny, leki i wyroby medyczne, sektor systemów wydobywczych, odzyskiwanie surowców, ekobudownictwo i żywność wysokiej jakości. Dlaczego są kluczowe? Politycy, gdy to tłumaczą, operują częściej abstrakcjami niż konkretami. Uwielbiają używać słów, takich jak: „bezpieczeństwo narodowe”, „bezpieczeństwo energetyczne”, „strategia rozwojowa”, „odbudowywanie gospodarki”, „polski kapitał”, „narodowe czempiony”, „srebra rodowe”, „patriotyzm ekonomiczny” czy „niezależność gospodarcza”.
– Bardzo często mieliśmy poczucie, że Polska straciła niezależność gospodarczą. Myśleliśmy, co zrobić, w jaki sposób odbudować polską gospodarkę. (...) czuliśmy, że potrzebny jest powrót do mocnego, mądrego wspierania naszych przedsiębiorstw – wyjaśniała na zeszłorocznym Forum Ekonomicznym w Krynicy była premier Beata Szydło kierunek polityki gospodarczej rządu PiS. – Nie możemy pozwolić, by Polska była traktowana jak kolonia – przekonywała z kolei posłanka tej partii Elżbieta Kruk, gdy dwa lata temu Polskie Radio zapytało ją o rządowe plany dekoncentracji i repolonizacji mediów. – Bezpieczeństwo energetyczne jest dzisiaj tak samo ważne jak bezpieczeństwo militarne – mówił w styczniu tego roku premier Mateusz Morawiecki, ogłaszając plany inwestycji w sektorze paliwowym (m.in. rozbudowę terminala LNG). Branże szczegółowo wymienione w wielkim planie uważa za strategiczne, bo widzi w nich drogę do modernizacji gospodarki, dostrzega „ukryte przewagi komparatywne”. To termin zaczerpnięty od jednego z ekonomicznych idoli premiera, byłego głównego ekonomisty Banku Światowego, Chińczyka Justina Yifu Lina, oznaczający m.in. branże, firmy i technologie o międzynarodowym potencjale, który – aby się rozwinąć w pełni – wymagają rządowego wsparcia.
Teoria jednak sobie, a praktyka sobie. W teorii rząd wspierający kluczowe sektory buduje potęgę własnego kraju. W praktyce bardzo często te branże od siebie nadmiernie uzależnia i upośledza. Preferencyjne regulacje dla wybranych firm prywatnych stają się źródłem sztucznych monopoli i oligopoli (przez lata szczelny oligopol istniał np. na rynku operatorów komórkowych ze względu na nieoptymalnie zaprojektowany system licencjonowania częstotliwości). To zaś, ograniczając konkurencję, zmniejsza innowacyjność i dynamikę PKB.
Zbyt duży rozrost państwowych spółek prowadzi do niegospodarności. Często kończy się to tak, że branże strategiczne wymagają wsparcia już nie rządu, ale po prostu pieniędzy podatników. Tak jak mawiał Ronald Reagan: „Jeżeli coś działa, opodatkuj to. Jeżeli nadal działa, wprowadź regulacje. Jeśli przestanie działać, wprowadź subsydia”. O przykłady na naszym podwórku łatwo i można by nimi wypełnić całe dzisiejsze wydanie DGP, ale sądzę, że wystarczająco wymownym będzie podanie jednego. Jak wyliczył think tank WiseEurope, w latach 1990–2016 do polskich kopalni węgla podatnicy dopłacili w sumie 230 mld zł. Tą kwotą dałoby się sfinansować niemal całe wydatki emerytalne ZUS z 2018 r.
Bo oni też tak robią
Tylko w przypadku branży militarnej państwowe zaangażowanie nie budzi kontrowersji. Państwo musi ją kontrolować, ponieważ jest ona warunkiem skutecznej realizacji podstawowej funkcji rządu, czyli obrony przed agresją zewnętrzną.
Z tego wynika, że w jakimś stopniu strategiczne są także wszystkie inne sektory gospodarki z obronnością kraju powiązane. A więc infrastruktura? Tak. Chociażby z tej przyczyny, że dla wojska ogromne znaczenie ma układ dróg czy rozlokowanie portów lotniczych. Media? W pewnym stopniu, bo np. w razie zagrożenia jakoś trzeba naród o nim poinformować. Banki? Cóż, bez nich nie sfinansuje się działań wojennych. Znajdzie się pewnie też sposób na powiązanie z obronnością branży producentów wódki – nie będzie to powiązanie mocne, a państwo winno działać adekwatnie do zakresu, w jakim związki danych branż z obronnością są istotne. Dlatego można usprawiedliwić to, że posiada Polski Holding Obronny oraz planuje sieć dróg i kolei, ale już nie da się udowodnić konieczności istnienia państwowego gorzelnictwa czy produkcji obuwia.
Dzisiaj jednak to nie obronność kraju jest podstawą do nazwania danego sektora czy firmy strategicznymi. Sektory takie identyfikuje się raczej z punktu widzenia ich roli dla wzrostu PKB. Profesor Leon Olszewski z Uniwersytetu Wrocławskiego określa je jako „tworzące wielorakie, silne powiązania z innymi dziedzinami gospodarki, decydujące o procesach inwestycyjnych, a w konsekwencji tworzące możliwości rozwoju gospodarczego w długim okresie”. Ta bardzo mądrze brzmiąca definicja nie oznacza jednak, że sektory te należy „wspierać”. Nie należy. Dlaczego? Winna jest nasza niezdolność przewidywania przyszłości. To, że jesteśmy w stanie stwierdzić, że sektor X (np. produkcja aut elektrycznych) jest dzisiaj kluczowy, nie oznacza, że będzie także jutro. Może już w przyszłym roku pojawi się technologia, która przestawi rozwój motoryzacji na zupełnie inne tory. Obstawienie nie tych sektorów, co trzeba, może oznaczać w najlepszym razie zmarnowane pieniądze, w najgorszym konserwację niewydajnych rozwiązań.
Pouczających lekcji dostarcza nam tu historia. – Duże miasta USA i Wielkiej Brytanii w 1900 r. miały poważny problem, czyli zalegające na ulicach końskie odchody. Szukano alternatywy dla transportu konnego. Co zrobiłyby rządy tych państw, gdyby wspierały „kluczowe sektory”? Zatrudniłyby ekspertów. Z ich analiz wynikałoby, że należy zainwestować w pojazdy oparte na silniku parowym, bo takie panowało wówczas powszechne przekonanie. Przeznaczono by więc na to pieniądze podatników i by je zmarnowano. Już bowiem wtedy powstawała technologia mająca zrewolucjonizować transport w pierwszej połowie XX w., silnik o spalaniu wewnętrznym – tłumaczy prof. Edward Prescott, laureat Nagrody Nobla z ekonomii. Zwolennicy wspierania sektorów strategicznych są głusi na argumenty. Wskazują, że wszystkie państwa prowadzą jakąś formę polityki przemysłowej. A skoro tak, to i my nie możemy być w tyle.
Że wspierają to fakt, ale już teza, że coś działa (przynosi dobre skutki) tylko dlatego, że robią to wszyscy, a zwłaszcza rządy, to myślenie magiczne. Weźmy konkretny rodzaj interwencjonizmu związanego z sektorami strategicznymi: ochronę przed obcym kapitałem i zewnętrzną konkurencją. To robią rzeczywiście wszyscy, nawet bogaci. Francuzi, chroniąc swoje narodowe czempiony, zapobiegli np. przejęciu Suezu (branża energetyczna) przez Włochów (stało się to w latach 2005–2007, gdy premierem Francji był Dominique De Villepin, wielki promotor ideologii wspierania czempionów). Kanclerz Niemiec Angela Merkel w okresie 2005–2006 zablokowała kupno części udziałów w Deutsche Telekom przez Rosjan. W tym samym czasie Włochy zapobiegły przejęciu infrastrukturalnej spółki Autostrade przez Spanish Albertis. Hiszpanie z kolei przegnali Niemców z E.ON (energia odnawialna), którzy chcieli kupić firmę Endessa (dostawca prądu). Te i inne przypadki wymieniają w swojej opublikowanej w 2014 r. pracy słoweńscy ekonomiści Anita Maček i Rasto Ovin, zastanawiając się, czy faktycznie interwencjonizm pomaga przemysłom strategicznym, jak twierdzą politycy.
Naukowcy przeanalizowali inwestycje transgraniczne w państwach Europy w latach 2009–2014 i ich wpływ na sektory strategiczne, a potem zderzyli te wyniki z Indeksem Wolności Ekonomicznej publikowanym przez Heritage Foundation. Wyniki? Im mniejsze zaangażowanie rządu w decyzje, tym większy swobodny przepływ kapitału inwestycyjnego, co prowadziło do zwiększenia wartości firm uznawanych za strategiczne. „Otwartość ekonomiczna i zredukowana interwencja państwa ma pozytywne skutki dla tych sektorów” – podsumowują ekonomiści. Niestety, w całej Europie retoryka aktywnej polityki przemysłowej ma się dobrze, choć podatnik na ochronie i wspieraniu górnictwa, lotnictwa, kolei, stoczni traci. I to nie tylko dlatego, że po prostu zostaje mu mniej w kieszeni, lecz także dlatego, że pieniądze z podatków zamiast na sektory strategiczne mogłyby pójść na o wiele bardziej strategiczną edukację czy służbę zdrowia. Na przykład kwota 2 mld zł, którą w ciągu ostatnich czterech lat dostała od rządu TVP (jeszcze przez poprzednią władzę uznana oficjalnie za spółkę strategiczną), to dwukrotność tego, co WOŚP zebrała w ciągu wszystkich 27 finałów!
Branże kluczowe dla polityków
Chociaż podatnicy tracą, to nie tracą politycy i ich znajomi. Jaka szkoda, że nikt nie policzył synekur, które w ciągu ostatnich 30 lat zapewniło im istnienie (wciąż ok. 500) spółek Skarbu Państwa i systematyczne uzależnianie od siebie prywatnych przedsiębiorstw. W ciemno można założyć, że kasta polityczna jako całość zarobiła w ten sposób także miliardy złotych, których podatnik nigdy nie odzyska. I będzie zarabiać, bo prywatyzacja, a więc jedyny skuteczny program likwidacji nepotyzmu i układów szkodliwych dla podatnika, stanęła. Retoryka branż strategicznych, które wymagają obrony przed obcymi, w tym wydatnie pomogła. W efekcie nie tylko więcej niepotrzebnie wydajemy jako podatnicy, ale też mniej zarabiamy. Choć niewiele jest dobrze empirycznie ugruntowanych tez w ekonomii, ta, że publiczne spółki działają gorzej niż prywatne, do nich jednak należy.
Jak zwraca uwagę czterech autorów badania „Państwowa własność i charakterystyka wydajności” (2017 r.), „zdecydowana większość badań empirycznych przeprowadzonych w drugiej połowie XX w. dostarcza niepodważalnych argumentów na korzyść firm prywatnych” w przeciwieństwie do firm z pełnym czy ograniczonym udziałem państwa, które są mniej efektywne. Mniejsze zyski, mniejsza wartość dodana, mniejszy wkład PKB. Może więc gdyby polskiej gospodarce pozwolono się rozwijać szybciej, jeszcze w latach 90. uczciwie prywatyzując spółki państwowe, nie trzeba by było dzisiaj ludziom „przywracać godności” programami typu 500+, bo byliby po prostu bogatsi?
Trochę jednak jesteśmy sami sobie winni – jako wyborcy. To, że w Polsce istnieją grupy żyjące na koszt podatników nie jest tajemnicą (dla jasności: nie mówię tu o beneficjentach pomocy społecznej). To wiedza powszechna i tradycyjny punkt zapalny afer i skandali. A mimo to pozwalamy, a nawet często temu przyklaskujemy (jeśli kradnie akurat nasza ulubiona partia) – tak, jakbyśmy dla jakiegoś wyższego celu skłonni byli ponosić dodatkowe koszty. Prawda jest jednak prawdopodobnie taka, że w wyborczej masie jesteśmy irracjonalni. Dajemy się nabierać na frazesy oparte na dychotomii „my – obcy” i na wzbudzające emocje metafory. „Definiujemy naszą rzeczywistość metaforycznie, a potem na tej podstawie zaczynamy działać (...) W oparciu o metaforycznie ustrukturyzowaną rzeczywistość wyznaczamy cele, podejmuje zobowiązania, realizujemy plany” – pisze George P. Lakoff, lingwista i kognitywista z Uniwersytetu Kalifornijskiego w Berkeley w jednej z prac. Politycy wiedzą, że wyborcy nie ucieszyliby się z programu o nazwie „Niekończące się wsparcie nieefektywnych firm na koszt podatnika oraz zapewnianie kolegom ciepłych posad”, mówią więc o sektorach strategicznych, rodzimym kapitale, czempionach i bezpieczeństwie.
To, w jaki sposób politycy formułują komunikaty wysyłane wyborcom, naprawdę ma znaczenie. Dowodzi tego pośrednio – z trochę innej perspektywy – klasyczny eksperyment nagrodzonych Nagrodą Nobla ekonomistów behawioralnych Amosa Tversky’ego i Daniela Kahnemana. Naukowcy przedstawili badanym dwa hipotetyczne scenariusze zwalczania nagłej epidemii bardzo rzadkiej choroby, która w przypadku niepodjęcia żadnego działania ma zabić 600 osób. W pierwszym scenariuszu mamy dwie opcje. Program A, który gwarantuje odratowanie 200 osób, i Program B, który daje 33 proc. szans, że uratujemy wszystkie 600 osób, i 66 proc., że nie uda się uratować nikogo. W drugim scenariuszu mamy Program C: 400 osób umrze, i Program D: 33 proc. szans, że nikt nie umrze, oraz 66 proc., że umrze 600 osób. W przypadku pierwszego scenariusza ludzie opowiadali się raczej za opcją A, a w przypadku drugiego za opcją D, choć programy A i C oraz B i D są identyczne, a różni je tylko sposób sformułowania.
To smutne, ale prawdziwe – jesteśmy podatni na językowe manipulacje bardziej, niż nam się wydaje. I zawodowi politycy to wykorzystują.
Nawiasem mówiąc, do napisania tego artykułu zainspirowała mnie opublikowana 22 lutego 2019 r. w Magazynie DGP rozmowa z Pawłem Olechnowiczem, byłym prezesem państwowego Lotosu, który żali się na brutalne potraktowanie przez władzę. Postawiono mu jego zdaniem wyssane z palca zarzuty wyrządzenia Lotosowi szkody majątkowej. Uderza jednak podniosły język, jakim się posługuje. Olechnowicz stwierdza: „...uczciwie pracowałem dla Polski, dla jej bezpieczeństwa energetycznego”. Cóż, zwykli prezesi pracują dla zysku swoich firm, ewentualnie osobistej i egoistycznej satysfakcji ze zdobycia kolejnego rynku czy wprowadzenia nowego produktu. Prezesi spółek strategicznych pracują zaś dla ojczyzny i jej bezpieczeństwa. Jakie to szlachetne. Jak widać, nawet zdawałoby się światły menedżer może przesiąknąć quasi-patriotyczną retoryką.
Czas na deeskalację
Skuteczna propaganda nie wystarczy, by wyjaśnić tak powszechne na całym świecie poparcie dla szeroko zakrojonego i kosztownego interwencjonizmu spod znaku ochrony i wsparcia strategicznych branż. Co jeszcze na to poparcie wpływa?
Część ekspertów zwraca uwagę, że współczesne państwo nie umie odnaleźć własnej roli w zglobalizowanym świecie, w którym granice – zwłaszcza w gospodarce – nie mają już żadnego znaczenia. Angielski socjolog Colin Crouch mówi o paradoksie demokracji neoliberalnej. Polega on na tym, że obywatele wymagają od polityków państw narodowych reprezentowania ich interesów ekonomicznych w świecie, w którym politycy ci nie mają już tak wielkiej władzy gospodarczej, jak kiedyś. Muszą więc – żeby wyborców zaspokoić – podejść do sprawy kreatywnie i improwizować. Stąd może brać się właśnie retoryka strategicznych branż, która kamufluje zwykły protekcjonizm. Czy to wyjaśnienie słuszne?
Jeśli tak, to świadczy to o wciąż powszechnym głębokim niezrozumieniu zasady działania rynku: że na wymianie handlowej wszyscy zyskujemy. Jako konsumenci, oczywiście, bo niektórzy – nienowocześni i niewydajni – producenci tracą. Wtedy właśnie podnoszą raban, domagając się ochrony i przekonując o swojej kluczowej roli w gospodarczym krwioobiegu. Tyle że w gospodarce to producent jest dla konsumenta, a sprzedawca dla kupującego, a nie odwrotnie.
Na koniec coś z geopolityki. Mieszanie się państwa w funkcjonowanie sektorów strategicznych daje mu możliwość wykorzystywania firm do walki z innymi krajami, a więc stają się one faktycznie narzędziem polityki międzynarodowej. Najświeższy przykład to USA wywierające presję na inne kraje, by nie korzystały ze sprzętu Huawei przy budowie nowoczesnej sieci telekomunikacyjnej 5G. Powód to szpiegostwo na rzecz Chin, jakiego pracownicy koncernu mieli się dopuszczać m.in. w Stanach. Możliwe, że zarzuty są prawdziwe, ale jeśli patriotyczny interwencjonizm będzie nadal znajdował na świecie poklask, takich sytuacji będzie tylko więcej. Zdrową receptą jest deeskalacja obecności rządu w gospodarce. W ślad za nią w biznesie znów zacznie chodzi o biznes.
Tylko kto tę modę zapoczątkuje?