Niewiele brakowało, by odbywający się 23 lipca 1983 r. rejsowy lot samolotu Boeing 767-200 linii Air Canada na trasie Montreal – Edmonton zakończył się katastrofą. W wyniku błędu techników obsługujących maszynę na lotnisku zatankowano niewystarczającą ilość paliwa. W efekcie w trakcie podróży zgasły obydwa silniki. Samolot wylądował jednak bezpiecznie na dawnym lotnisku wojskowym w Gimli, które na szczęście znajdowało się w relatywnie niewielkiej odległości od oficjalnego kursu maszyny. Gdyby nie umiejętności i opanowanie pilotów, którzy byli w stanie zastosować tzw. ześlizg, technikę znaną z szybownictwa, zginąć mogłoby nawet 69 osób.
Sytuacja gospodarczo-polityczna w Polsce – jeśli użyć metaforyki awiacyjnej – jest przeciwieństwem historii lotu Air Canada 143. Silniki naszego gospodarczego samolotu działają sprawnie. Od 25 lat ich tryby nie zanotowały poważniejszego tarcia i Polska w tym czasie nie przeszła ani jednej recesji. Piloci i obsługa samolotu, tj. kolejne ekipy rządzące, doszli więc do wniosku, że skoro wszystko tak wspaniale działa, to zamiast nadzorowaniem lotu mogą zająć się czym innym: włączyli autopilota, zamknęli drzwi kokpitu i rozkręcili w nim imprezę. Polska debata publiczna zaczęła przypominać karczemną awanturę, a polityka gospodarcza stała się fundowanym przez podatników menu dla różnych grup interesu.
Problem w tym, że chociaż silniki gospodarki wciąż działają, to jednak coraz słabiej. Tracimy pęd. Średni wzrost PKB spowalnia. Przed kryzysem 2008 r. rośliśmy nawet o 6–7 proc. PKB rocznie. Teraz jest to 3–4 proc. Jeśli nie znajdziemy lekarstwa, może dojść do katastrofy.

Są reformy czy ich nie ma

Reklama
Działania naprawcze w przypadku naszego gospodarczego samolotu to oczywiście reformy. Tyle że nie jakiekolwiek, a te właściwe. Spójrzmy, przyjmując takie założenie, na ostatnie 25 lat. Można powiedzieć, że nawet obfitowały one w reformy, ale były to zmiany albo idące w złym kierunku, czyli szkodliwe, albo kosmetyczne, czyli nieistotne. Jeśli zaś nosiły znamiona istotności, to w końcu były przez któryś z kolejnych rządów wymazywane.
Niech przykładem wymazywania będzie tu słynny pakiet czterech reform z 1999 r. wprowadzanych przez rząd Jerzego Buzka. W 2017 r. główne elementy trzech z nich – reformy służby zdrowia (kasy chorych), emerytalnej (OFE) i oświatowej (gimnazja) – już są albo będą wkrótce przeszłością. Najmniej z kolei odwracalną, chociaż wcale nie najrozsądniejszą, okazała się reforma administracyjna, redukująca liczbę województw i wprowadzająca dodatkową biurokrację w postaci powiatów. To ostatnie zresztą tłumaczy poniekąd trwałość tej przebudowy. Kondycja wszystkich czterech dziedzin, które Buzek chciał uzdrowić i usprawnić, wciąż jest marna. Nie ma większego sensu streszczanie tutaj wszystkich niedociągnięć służby zdrowia, systemu edukacji, administracji czy systemu emerytalnego. Zrobiono to już wcześniej wielokrotnie.
Warto tylko zatrzymać się przez chwilę na tym ostatnim, gdyż to on przede wszystkim może w końcu wyłączyć naszej gospodarce silniki. Z międzynarodowych porównań wynika, że warunkowe zobowiązania Polski związane z systemem emerytalnym należą do najwyższych na świecie i w tym względzie doścignęliśmy takie kraje jak Francja czy Holandia. Zobowiązania warunkowe to takie, które zależą od zajścia w przyszłości konkretnych zdarzeń. W przypadku emerytur jest to np. fakt dożycia przez danego obywatela konkretnego wieku. Tych zobowiązań nie wlicza się w rządowe bilanse budżetowe, dlatego o ile oficjalny dług publiczny w Polsce to ok. 53 proc. PKB, o tyle ten ukryty – jak wyliczał przed rokiem Rafał Trzeciakowski z Forum Obywatelskiego Rozwoju – to już ok. 178 proc. PKB. Dużo? Owszem. A szacunek ten i tak nie uwzględnia zobowiązań państwa wobec członków KRUS czy wobec służb mundurowych.
Dlaczego konieczność wypłacania emerytur miałaby zatrzeć gospodarcze silniki? Sama ta konieczność jeszcze do tego nie doprowadzi. Nawet gdy emerytów będzie przybywać, a pracujących ubywać, system może trwać. Emerytury będą po prostu niższe. Komisja Europejska szacuje, że do 2060 r. spadną w Polsce o 0,7 pkt proc. PKB. Tyle że ludzie tego nie zaakceptują.
Słowo „emerytura” nie jest przecież w powszechnej świadomości synonimem głodowego zasiłku – ma to być godne świadczenie odpowiadające latom zawodowej harówki. Ludzie oczekują regularnego i coraz znaczniejszego podnoszenia emerytur i właściwie – patrząc na obietnice kolejnych ekip rządzących – mają do tego pełne prawo.
Rząd może, oczywiście, w 2060 r. powiedzieć społeczeństwu: „Nie. Obietnice dotąd składane nie miały pokrycia”. Może też utrzymywać ludzi w iluzji, podnosząc emerytury i żyjąc na kredyt. Efektem będzie stopniowe dociążanie wyższymi podatkami pracowników oraz firm. Tak czy inaczej, gdy sytuacja się za kilka dekad zaogni, obie opcje będą tragiczne w skutkach. Pierwsza (relatywny spadek wysokości emerytur) sprawi, że nasz naród zacznie przypominać nie tyle dom starców, ile schronisko dla bezdomnych, a to będzie skutkować napięciami społecznymi o wiele większymi niż te przy okazji marszów i antymarszów niepodległości. Druga zaś (podnoszenie danin) wykończy lud pracujący i przedsiębiorców, co zgodnie z mechanizmem tzw. krzywej Laffera obniży wpływy podatkowe i sparaliżuje system emerytalny. Żeby uniknąć tych czarnych scenariuszy, warto byłoby więc wyjść z rozkręconej w kokpicie imprezy i zająć się serwisem maszyny. Słowem – rząd powinien zaryzykować rządzenie.
Sensownym pomysłem wydaje się podniesienie wieku emerytalnego. Brutalne, ale skuteczne. Że to oznacza wycofanie się z obietnic? Rządy regularnie wycofują się z jakichś obietnic. Jeśli w przypadku emerytur zrobią to odpowiednio wcześnie, to pozbawiając nas złudzeń, dadzą nam przynajmniej czas na samodzielne przygotowanie się do przeżycia starości w materialnym dostatku i duchowym komforcie. Ale zaraz – czy podniesienie wieku emerytalnego nie jest jedną z już przeprowadzonych reform, które właśnie wymazano? Oczywiście, jest.

Co się wleje, to wyleci

Oznacza to, że rządzący Polską widzą sprawy inaczej – bardziej optymistycznie. Gdybym był złośliwy, powiedziałbym, że to rezultat poważnej wady wzroku i potrzeba im silniejszych okularów. Premier Morawiecki w swoim exposé zapewniał, że jesteśmy na drodze do redukcji dynamiki zadłużania się państwa. To świetnie, ale właśnie ze względu na zobowiązania ukryte i realistyczne, a nie romantyczne spojrzenie na modus operandi polityków, ten kurs nie jest trwały.
Warto uświadomić sobie ten smutny fakt: to, że nasze zadłużenie w relacji do PKB nie przekracza dopuszczalnego progu 55 proc., wynika m.in. z kreatywnej księgowości, którą zastosował jeszcze poprzedni rząd wobec środków zgromadzonych w OFE. Przypomnijmy, że przeniósł połowę z nich do ZUS. Podobne ruchy planuje obecny rząd pod wodzą Morawieckiego. „Część OFE z akcjami chcemy przekazać na indywidualne konta emerytalne, a tę część, która jest w obligacjach korporacyjnych, gotówce czy akcjach zagranicznych, należy przesunąć do Funduszu Rezerwy Demograficznej” – deklarował premier w listopadzie tego roku. Czas na te zmiany to 1–2 lata. Morawiecki podkreśla, że dobry (relatywnie, bo przecież wciąż operujący na deficycie) budżet to wynik uszczelnienia systemu podatkowego, zwłaszcza podatku VAT. W tym roku budżet ma zyskać na tym ok. 20 mld zł. Ale to nie koniec. Zdaniem premiera „od tego, w jaki sposób będziemy w stanie uszczelnić system podatkowy, zależy w ogromnym stopniu przyszłość Polski”.
Ma rację i nie ma racji. Jeśli sądzi, że pochodzące z uszczelniania dodatkowe wpływy budżetowe zaowocują w długim okresie zmniejszającym się zadłużeniem, nie ma racji. Gdy rządy widzą dodatkowe pieniądze w budżecie, myśl, że można by je wykorzystać na spłatę długów, jest na końcu kolejki. Uważają, że należy wykorzystać je do sfinansowania nowych wydatków. Na gruncie amerykańskim przetestowali tę tezę prof. Richard Vedder z Ohio State University i Stephen Moore z Heritage Foundation. W 2010 r. na łamach „Wall Street Journal” przedstawili wyniki analizy wydatków państwa zestawionych z wpływami podatkowymi w okresie od 1947 do 2009 r. Wnioski? Każdy dodatkowy dolar przychodu podatkowego oznaczał średnio 1,17 dol. dodatkowych wydatków. W Polsce nie jest inaczej. Rząd PiS jest świetnym tego przykładem – dodatkowe dochody z uszczelnienia VAT to mniej więcej tyle, ile kosztuje rocznie program 500 plus. Zresztą chwali się tym w wywiadach sam Morawiecki. Nie rozumiem jego dobrego nastroju.
Premier ma natomiast rację, gdy mówi, że przyszłość Polski zależy od sposobu uszczelniania podatków. Niestety, jeśli będzie ono przeprowadzane tak jak obecnie, owa przyszłość rysuje się w czarnych barwach. Dobre uszczelnianie systemu to kwestia właściwego rozłożenia akcentów i kolejności działań. W modelu idealnym rząd przygląda się systemowi, oceniając, czy pobiera tyle podatków, ile zakłada prawo. Gdy stwierdza, że podatki wyciekają, zastanawia się, co sprawia, że ludzie ich nie płacą. Zazwyczaj chodzi o to, że system jest zbyt skomplikowany, zbyt zbiurokratyzowany albo po prostu podatki są zbyt wysokie. W przypadku Polski występują wszystkie te trzy zjawiska. Naturalnym krokiem jest uproszczenie, odbiurokratyzowanie i obniżenie (przynajmniej niektórych) podatków. Dopiero wtedy – gdy już wiadomo, że system jest dobry i podatków nie płacą tylko chciwi i nieuczciwi krętacze – przychodzi kolej na twarde działania uszczelniające.
To, co dzieje się w Polsce, jest zaprzeczeniem modelu idealnego: zaczynamy od szukania nieuczciwych, zapominając o zreformowaniu systemu. Kilka korekt, np. obniżka CIT dla małych firm do 15 proc. albo zwiększenie kwoty wolnej od podatku z sumy śmiesznej na odrobinę mniej śmieszną (i to tylko dla najbiedniejszych), tego nie zmieni. Zwłaszcza że po drodze pojawiają się nowe podatki (np. podatek bankowy) i rosną stare (akcyza), a firmom dorzucane są kolejne obowiązki (np. oświadczenia o cenach transferowych, przesyłanie jednolitego pliku kontrolnego czy dobowych wyciągów bankowych). Skomplikowany system rozbudowywany jest więc o kolejne cegiełki, a pamiętajmy, że gdy kontrolne służby skarbowe działają w zbyt złożonym systemie, po nosie dostają także uczciwi. Mateusz Morawiecki cieszy się, że uszczelnianie daje mu dodatkowe pieniądze i fakt – daje. Ma to jednak swoją cenę.

416 stron pobożnych życzeń

Ceną tą jest nie tylko krzywda niesłusznie posądzonych o przekręty przedsiębiorców, których środki operacyjne skarbówka wstrzymuje na czas dochodzenia, przez co uniemożliwia im normalną działalność. Chodzi też o to, że brak głębokich reform w zakresie podatków, a także szerzej – w zakresie nadmiernych, krępujących gospodarkę regulacji, już teraz efektywnie opóźnia nasz rozwój.
W 2011 r. eksperci OECD szacowali, że gdyby Polska rozluźniła regulacje w najważniejszych dziedzinach gospodarki, w ciągu dekady nasz PKB wzrósłby o dodatkowe 14 proc. Od tamtej pory jedynym istotniejszym krokiem w tym kierunku były ustawy deregulacyjne z 2013 r., które miały ułatwić dostęp do w sumie 246 zawodów (na aż 372 regulowane). Nazwa szumna i cel godny pochwały, ale zanim weszły w życie, wprowadzono w nie setki poprawek stępiających ich ostrze. W efekcie dostęp do wielu zawodów wciąż jest ograniczony.
Reformy domaga się także nasze sądownictwo. Ale nie takiej reformy, jaką mamy obecnie i która sprowadza się do kwestii personalnych („Kto powołuje kogo”), a takiej, która zajmowałaby się praktyką codziennej działalności sądów, zmniejszając ich opieszałość i zwiększając wydajność. Zrozumieli to nawet Włosi. Wprowadzili np. kilka lat temu skutecznie systemową promocję mediacji zamiast sporów sądowych w sprawach gospodarczych. Uchwalili mianowicie przepis mówiący, że w przypadku niektórych rodzajów spraw – np. w kwestii podziału aktywów czy w sprawach spadkowych – przed złożeniem pozwu musisz spotkać się z drugą stroną na krótkie mediacje. Odciążyli w ten sposób sądy od tych sporów, które ludzie mogą rozwiązać między sobą w drodze całkowicie polubownej. Obniżyli koszty sądownictwa i przyśpieszyli jego działanie.
Rocznie drogą mediacji rozwiązuje się tam już ok. 200 tys. spraw. W Polsce – zaledwie kilkaset. A to tylko jeden z wielu przykładów możliwych usprawnień.
Niestety, skupianie się na kwestiach personalnych to najczęstsza wada naszych polityków. Tak skutecznie ich one angażują, że odciąga to całkowicie ich uwagę od dobrych reform. Rząd ma na zarzuty o brak reform gospodarczych odpowiedź w postaci obszernego dokumentu – liczącej 416 stron Strategii na rzecz Odpowiedzialnego Rozwoju, która obejmuje okres do 2020 r., ale uwzględnia nawet perspektywę do 2030 r. Większa część dokumentu to wielowarstwowa diagnoza – skądinąd w wielu aspektach słuszna – obecnego stanu naszej gospodarki. Gorzej jest z częścią konstruktywną. Dowiadujemy się mianowicie, na co trzeba położyć nacisk, co wzmocnić, a jakie zjawiska osłabić, nie dowiadujemy się natomiast zbyt szczegółowo, jak to osiągnąć. Chyba że mają nam wystarczać takie informacje, jak w przypadku projektu „Studiuj i pracuj w Polsce” zmierzającego „do likwidacji luki kapitału ludzkiego w sektorach strategicznych”. Jesteśmy poinformowani mianowicie, że w jego ramach powstanie nowa instytucja, tj. Narodowa Agencja Wymiany Akademickiej. Genialne. Jeszcze więcej pomocnych urzędników.
Ze strategii jednak jasno wynika przynajmniej jej ogólne przesłanie: kluczowe dla jej realizacji będzie aktywne zaangażowanie państwa w kształtowanie rozwoju gospodarczego i społecznego Polski. To wyraźne odrzucenie idei, że rynek cokolwiek załatwia sam. Rynek może pomóc tu i ówdzie, ale należy ściśle określić, gdzie może, a gdzie nie może działać swobodnie. – Dogmatyzm nie działa. Daleko nam do neoliberalizmu i równie daleko do socjalizmu. Ważne, by łączyć pragmatykę rządzenia i zarządzania państwem z wolnym rynkiem – mówił premier w swoim exposé. Nic dziwnego, że słowo „interwencja” pojawia się w dokumencie 117 razy, a słowo „prywatyzacja” dwa i wcale nie jako postulat na przyszłość. Mam jednak spore wątpliwości, czy będzie to interwencja skuteczna. Nie biorą się one ze zwykłego pesymizmu, lecz z próby użycia logiki.

Lekcja logiki

Klasyczna logika to wbrew pozorom przyjazna i przydatna bestia. Dzięki niej możemy na przykład wiedzieć, co ma sens, a co niekoniecznie. W logicznie prowadzonym rozumowaniu istnieje rodzaj argumentacji zwany a fortiori. Wymaga on np. przyjęcia do wiadomości, że jeśli nie można czegoś zrobić mniej, to tym bardziej nie można zrobić więcej (bądź odwrotnie – jeśli można więcej, to tym bardziej można zrobić mniej). Jeśli zatem nie jestem w stanie zaorać samodzielnie 2 ha pola, to nie jestem też w stanie zaorać 4 ha pola. Jeśli zaś mogę zaorać 4 ha pola, to mogę też zaorać 2 ha.
Do ambitnych planów rządowych ma to się tak, że skoro rząd nie radzi sobie dobrze z obecną (ogromną!) liczbą zadań, to nie poradzi sobie tym bardziej, jeśli tych zadań weźmie na siebie jeszcze więcej. To czyni plany premiera Morawieckiego zwykłymi pobożnymi życzeniami, a Strategię na rzecz Odpowiedzialnego Rozwoju potencjalnie równie skuteczną, co jej dawna ogólnoeuropejska odpowiedniczka – Strategia lizbońska albo rozpisywane przez komunistyczne rządy plany pięcioletnie. Znaczy: nieskuteczną wcale.
Z powyższego wynika jednak także inny – konstruktywny – wniosek. Chodzi o kierunek, jaki mogłyby przyjąć długofalowe reformy gospodarcze. Skoro ciężar, jaki wzięło na siebie państwo, jest dla niego przytłaczający, należałoby to państwo odciążyć. Konieczne byłoby więc przeredagowanie strategii i skrócenie jej z 416 do kilku stron, na których ostałyby się np. takie fragmenty: „Szczególnie ważne będzie ujednolicenie interpretacji prawa podatkowego, zmniejszenie liczby aktów prawnych, usprawnienie procesów w administracji i systemie sądownictwa, a także zmiany w samym prawie podatkowym. Poza obszarem podatków do obniżenia obciążeń regulacyjnych potrzebny jest generalny przegląd jakości regulacji, eliminacja przepisów, które nie są konieczne do osiągnięcia zakładanych celów, eliminacja niespójności, usprawnienie procedur oraz digitalizacja relacji między sektorem prywatnym i publicznym. W każdej dziedzinie wyzwania związane z deregulacją są inne”. Przecież nawet ten krótki wyimek z 31 strony Strategii na rzecz Odpowiedzialnego Rozwoju oznacza pracę, która na początek w zupełności wystarczy ambitnemu premierowi. Gdyby zrealizować tylko te cele, silniki naszego gospodarczego samolotu znów nabiorą mocy i będziemy w stanie zgromadzić zapasy na okres, gdy zostanie on bardziej obciążony przez wspomniane zmiany demograficzne.
Nasz rząd jakby chcąc zasygnalizować, że to rozumie, stworzył Konstytucję biznesu. To pakiet pięciu projektów ustaw, które obok ułatwień dla małej przedsiębiorczości (zwolnienie czasowe ze składki ZUS czy działalność nierejestrowa) mają m.in. wprowadzić na nowo w życie zasadę, że „co nie jest zakazane, jest dozwolone”, znaną z czasów pierwszych rynkowych reform Wilczka – Rakowskiego, a więc sprzed 29 lat. Czy to faktycznie dobry znak?
Politycy nawet gdy chcą upraszczać i ułatwiać, to w efekcie komplikują i utrudniają. Ich działania przypominają absurdalną sytuację, w której zamiast po prostu odśnieżać drogi, fundowano by kierowcom łańcuchy do opon, wcześniej każąc wypełnić długie podania. Niestety, nie inaczej może być z Konstytucją biznesu. Po tym, jak ją zaprezentowano, leżała w rządowych biurach odłogiem ponad rok, co dało dociekliwym umysłom czas na jej dokładną analizę. Okazało się, że wiele przepisów podatkowych przez nią wprowadzanych uderzy w mikrofirmy zamiast im pomóc. Po 1 stycznia 2018 r. mali przedsiębiorcy będą musieli z miejsca dostosować się do ok. 50 zmian w prawie! Nasi politycy chyba faktycznie przesadzili z imprezą w kokpicie. Czy – gdy silniki staną – wystarczy im umiejętności, by miękko wylądować ześlizgiem?