Jeśli myślicie, że komicy wygłaszający zabawne monologi w kawiarniach (tzw. stand uperzy) albo improwizowane w małych klubach spektakle teatralne to wynalazek współczesności, jesteście w błędzie. Pionierami w zabawianiu widzów wymyślanymi na poczekaniu gagami są Włosi. W XVI w. rozwinęli komedię ludową, znaną powszechnie jako commedia dell’arte.
Dawniej Włosi bawili do łez, teraz niepokoją i straszą. W maju 2018 r. postanowili bowiem swoją działalność teatralną rozszerzyć i tym razem – dla odmiany na scenie gospodarczej – zafundować nam improwizowaną tragedię. Wybrali sobie rząd, który – jeśli zrealizuje program tworzących go partii – może pogrążyć najpierw ich samych, potem pozostałe kraje PIGS (Portugalię, Grecję i Hiszpanię), a w końcu całą strefę euro i Unię Europejską.
Spokojne wody
A miało być tak pięknie. Po tym, gdy w 2009 r. kraje południa Europy dotknął głęboki kryzys zadłużenia i trwał aż do 2016 r., wszystko powoli zaczęło się układać. Może i po drodze pojawiały inne problemy (brexit, masowa imigracja z Afryki), ale przynajmniej – tak zaczęło się wydawać brukselskim politykom – euro zostało uratowane.
Reklama
Radość budziła przede wszystkim Hiszpania. Piąta co do wielkości gospodarka Europy wróciła do swojej przedkryzysowej kondycji i od czterech lat rośnie w tempie 2–3 proc. PKB rocznie, a Hiszpanie znów się bogacą (od tego roku są już bogatsi niż Włosi). Głównym motorem rozwoju jest sektor turystyczny, chociaż i budownictwo powoli wraca do dawnej świetności, a przypomnijmy, że to właśnie ten sektor najmocniej ucierpiał w wyniku pęknięcia bańki kredytowej. Hiszpańskie place budowy zamieniły się w cmentarzyska domów, a ceny mieszkań i lokali użytkowych spadły o kilkadziesiąt procent. Dziś willę z ogrodem i widokiem na morze można kupić w Hiszpanii w cenie 80-metrowego mieszkania na warszawskim Mokotowie. Ceny zaczynają jednak piąć się w górę.
Dowodem tego, że w Hiszpanii wszystko zdaje się zmierzać ku dobremu, jest chociażby rosnący eksport, którego udział w PKB wzrósł z 23 proc. w 2010 r. do ponad 32 proc. obecnie. Siłą eksportu jest zaś m.in. produkcja aut. Dziennikarze „The New York Timesa” symbolem odrodzenia hiszpańskiej gospodarki okrzyknęli fabrykę Seata w Martorell niedaleko Barcelony. W artykule „Hiszpański koszmar gospodarczy się skończył” z zachwytem relacjonują, że „w przestrzeni ogromnej, jak terminal lotniczy, na wpół wykończone auta ześlizgują się po linii produkcyjnej w niekończącej się paradzie”. Bezrobocie w Hiszpanii wciąż jest co prawda dwucyfrowe, ale nie sięga już 26 proc., tylko 17 proc. i maleje. Nawiasem mówiąc, gdyby nie uelastycznienie rynku pracy, niejako wymuszone przez instytucje, które dały Hiszpanii pożyczki na ratowanie jej systemu bankowego (otwarto dla niego linię kredytową sięgającą 100 mld euro, z czego banki wykorzystały 76 mld euro), powrót do względnej normalności mógłby zająć znacznie więcej czasu.
Podobną do hiszpańskiej ścieżką poszła Portugalia, której kryzys także nie oszczędził. By uniknąć bankructwa, Lizbona zapożyczyła się na dodatkowe niemal 80 mld dol. Zarazem wdrożyła radykalne polityki oszczędnościowe (cięcia płac w sektorze publicznym, redukcja wydatków socjalnych), by ograniczyć deficyt budżetowy. Na przekór czarnowidzom wróżącym spadek wewnętrznego popytu, produkcji i długoletnią stagnację, gospodarka Portugalii zaczęła się rozkręcać. Tempo wzrostu PKB dotarło w zeszłym roku do poziomu 2,7 proc. – nienotowanego od 17 lat. Choć nie jest to prędkość pendolino, warto podkreślić, że dla kraju, który od zawsze rozwijał się w tempie dorożki, brzmi to jak przejażdżka skuterem. Wzrost PKB i praca nad finansami publicznymi pozwoliła Portugalii na spłatę większości kryzysowych pożyczek. Kraj do 2020 r. chce osiągnąć nadwyżkę budżetową.
Może nie skuter, ale przynajmniej motorynkę wykopała z zagraconego długami garażu nawet Grecja. I ten uchodzący za beznadziejny przypadek kraj od 2017 r. osiąga dodatnią dynamikę wzrostu. Czy to zasługa pożyczek, których Grecji raz za razem udzielała Bruksela wespół z Międzynarodowym Funduszem Walutowym (MFW)? Z pewnością zastrzyk gotówki odegrał tu istotną rolę, ale większe znaczenie miała chyba zbiorowa psychoterapia Greków prowadzona pod czujnym nadzorem tzw. trojki (to nieformalna nazwa zespołu organizującego pomoc dla dotkniętych państw strefy euro, złożonego z przedstawiciela Komisji Europejskiej, Europejskiego Banku Centralnego i MFW). Przypomniawszy sobie, że nie ma darmowych obiadów, Grecja uelastyczniła swój rynek pracy (zliberalizowała przepisy o płacy minimalnej i ułatwiła zawieranie umów o pracę tymczasową), odchudziła zatrudnienie (o ok. 100 tys. osób), zredukowała wysokość wynagrodzeń w sektorze publicznym i wdrożyła program prywatyzacji państwowych przedsiębiorstw energetycznych.
Skoro udało się Hiszpanii, Portugalii, a nawet Grecji, to i Włochy – jak wierzono – poradzą sobie ze swoim długiem na poziomie 132 proc. PKB i niską dynamiką wzrostu. Jeszcze na początku 2018 r. wydawało się, że skoro zreformowane gospodarki PIGS nabierają siły, to i cała Europa wpływa na spokojne wody. Zwłaszcza że gospodarki zaczęły nabierać tempa w całej unii walutowej i przez moment rozwijały się na poziomie 2,5 proc. (dane Eurostatu za 2017 r.). Ponownie zaczęto zachęcać kraje spoza eurozony, w tym Polskę, do przyjęcia wspólnej waluty.
„Pożar ugaszono, euro to znów więcej korzyści niż kosztów”, przekonywali niektórzy ekonomiści, a i media coraz rzadziej pisały o gospodarce Eurolandu w alarmującym tonie. Zagrożeń dla stabilności zaczęto upatrywać raczej za wielką wodą, w protekcjonistycznych zapędach Donalda Trumpa czy w Azji – ze względu na widmo kryzysu finansowego w Chinach.
I wtedy na scenę wkroczyli Włosi – w marcu tego roku postanowili zboczyć ze ścieżki zaplanowanych od dawna reform i rozpocząć improwizację.
Wina tych z Brukseli
Nie można bowiem nazwać programów partii, które wygrały włoskie wybory, inaczej niż improwizowanymi.
Rząd sformowały dwa ugrupowania. Pierwsze to Ruch Pięciu Gwiazd, które założył komik Beppe Grillo. Jego program polityczny to dziwna mieszanka antyimigranckich postulatów, alterglobalizmu, eurosceptycyzmu i myślenia życzeniowego spod znaku podstawowego dochodu gwarantowanego. Drugie to Liga Północna, która u swego zarania głosiła hasła separatystyczne, chcąc przekształcić Północne Włochy w niezależną Padanię, a dziś głosi federalizm z dużą autonomią poszczególnych regionów oraz – podobnie jak koledzy z Ruchu – eurosceptycyzm. Mniej więcej w tym samym czasie do zmiany władzy doszło także w Hiszpanii. Rządy przejęła Hiszpańska Socjalistyczna Partia Robotnicza, ale chociaż nazwa brzmi groźnie, to – podobnie jak w przypadku jej greckich kolegów – w żyłach jej decydentów płynie krew natleniona przede wszystkim pragmatyzmem. O wychodzeniu ze strefy euro czy nadymaniu wydatków budżetowych na razie nie ma mowy. Można założyć, że neoliberalne reformy gospodarcze będą w większości kontynuowane, chociaż raczej pod hasłem: „Nie chcemy, ale musimy.”
Włosi nie mają jednak szczęścia. Ich nowi przywódcy winą za własne problemy gospodarcze obarczają głównie euro i dyscyplinę budżetową, którą narzuca wspólna waluta. Nie chcą już co prawda wyjścia z Eurolandu, ale chcą w jego ramach znacznie więcej swobody fiskalnej.
Niektóre z punktów aktualnego programu koalicji są przedziwne, jak ten, który nawołuje do powrotu ducha sprzed traktatu z Maastricht, inne są niekonstytucyjne. Pierwotne żądanie, by po prostu umorzyć długi, zamieniono na żądanie, by długi, które Włochy mają w Europejskim Banku Centralnym (EBC), nie były wliczane do ich oficjalnych statystyk. Zamiast możliwości wyjścia z euro żąda się całkowitej renegocjacji traktatów unijnych. Przede wszystkim zaproponowane polityki fiskalne zwiększą deficyt o dodatkowe 130 mld euro do 2020 r., co oznacza, że wyniesie on 8 proc. PKB” – zauważa w raporcie „Witajcie w świecie fantazji” Gianluca Codagnone, analityk Fidentiis.
Daniel Lacalle, hiszpański ekonomista i menedżer funduszy inwestycyjnych, wolnorynkowiec, puka się w czoło, słysząc o planach nowego rządu Włoch. „Problemy Włochów to ich własna wina, euro nie ma z tym nic wspólnego. Po II wojnie światowej żaden kraj w Europie nie zmieniał rządu tak często jak oni. Każdy gabinet promował zaś konsekwentnie niewydajne dinozaury nazywane czempionami narodowymi. Żaden nie usuwał barier na rynku pracy. System finansowy skonstruowano tak, by banki pożyczały państwowym molochom i marnotrawnym metropoliom, a to sprawiło, że Włochy mają największy w całej Europie problem ze spłacaniem swych zobowiązań (według EBC wartość pożyczek niespłaconych w dniu wymagalności to w ich przypadku aż 200 mld euro, kolejne są Francja z kwotą 140 mld euro i Hiszpania z sumą 110 mld euro – red.). Tragiczny system prawny właściwie uniemożliwia ich odzyskiwanie i prowadzi do złej alokacji kapitału”– diagnozuje Lacalle w tekście „Włochy, bezpieczne obligacje i świat populistycznych fantazji” opublikowanym na Mises.org.
Eksperci zgadzają się, że włoska gospodarka potrzebuje reform i to właściwie na każdym froncie, ale nie takich, jakich chce nowy rząd. Włoscy politycy, podobnie zresztą jak większość polityków europejskich, nie tylko tych populistycznych, stawiają wóz (sektor publiczny) przed koniem (gospodarką). Majstrowanie przy finansach i manipulowanie rządowymi wydatkami to zabawa z czymś, co jest tylko plonem zbieranym z pól uprawianych gdzie indziej – w sektorze prywatnym. Wóz sam nie pojedzie, a koń zdechnie, jeśli to się nie zmieni.
Kraj starych ludzi
Problemy Włoch kondensują się w problemach demograficznych.
Włochom brakuje kapitału ludzkiego, ludzi z werwą, kreatywnych, wykształconych, którzy marzyliby o czymś więcej niż pracy w rządowej administracji. To po prostu kraj starych ludzi.
Po raz pierwszy w historii na początku 2018 r. średni wiek Włochów przekroczył 45 lat. (Dla porównania w Polsce, w której także borykamy się z problemem starzejącego się społeczeństwa, wskaźnik ten wynosi 40 lat.) 60 proc. Włochów ma ponad 40 lat, 23 proc. ponad 65, a tylko 27 proc. populacji to ludzie w wieku 15–39 lat. Jak pisze portal Thelocal.it, wzrósł też współczynnik umieralności, w wyniku czego pod koniec 2017 r. Włochy miały w sumie o 100 tys. mieszkańców mniej niż na początku roku.
Włoskie społeczeństwo zestarzało się nie tylko biologicznie, lecz także i mentalnie.
Reszta świata ugania się za młodością, ale w Italii czci się stare dobre czasy. Włączam radio i na listach przebojów dominują gwiazdy pop... z okresu mojej młodości” – komentuje w jednym ze swych tekstów Christina Odone, szefowa Centrum Osobowości i Wartości w londyńskim think tanku Legatum Institute. Odone wskazuje, że we Włoszech stare jest nie tylko społeczeństwo, ale i rządzące nim elity.
Politycy mają średnio 59 lat, to najwięcej w Europie, bankowcy 67, podobnie biskupi. Z kolei menedżerowie spółek mają średnio 53 lata – wylicza Odone. Starym nie chce się reformować kraju, a ambitna młodzież napotyka szklany sufit, kolesiostwo i brak zrozumienia ze strony starszych. Jeśli już ktoś walczy z gerontokracją, robi to głupio. Przykładem niech będzie jeden z rzymskich banków, który w nadziei na przyśpieszenie pokoleniowej rotacji zaproponował, by stanowiska pracy były dziedziczne i przechodziły z rodziców na dzieci. W efekcie wykształcona młodzież z Włoch wyjeżdża. Co z tą, która zostaje? 25 proc. osób, które nie ukończyły 30 lat, to osoby niestudiujące, nieszkolące się do pracy i niepracujące. Po prostu bierne. – Postępuje coraz szybszy drenaż mózgów. Stajemy się coraz mniej innowacyjni, co widać w rankingach Komisji Europejskiej – twierdzi Odone.
Ucieczka młodych nie jest dobrą wiadomością dla kraju, w którym współczynnik dzietności wynosi 1,4 (przypomnijmy, że zastępowalność pokoleń następuje dopiero przy współczynniku 2,1).
Kto wypracuje pieniądze na spłatę długu publicznego? Nie dość, że nie rośnie siła robocza, gdy powiększa się armia emerytów, to jeszcze spada w gospodarce – i to już od początku tego milenium – produktywność. Ekonomiści sugerują, że to wynik niedostosowania technologicznego włoskich firm oraz niedopasowania siły roboczej do miejsc pracy i proponują (znów!) uelastycznienie rynku. Na to jednak włoskie związki zawodowe reagują głośnym „nie”. A we Włoszech nie da się robić polityki gospodarczej bez brania pod uwagę ich opinii.
Problemy demograficzne mają, oczywiście, złożoną naturę (jak przekonywał ekonomista Robert Fogel, biorą się w dużej mierze z kultury, w której seks to rekreacja, a nie prokreacja), ale w ich rozwiązaniu na pewno nie pomaga opresja fiskalna i biurokratyczna. Ta zaś we Włoszech od lat rośnie (razem z biurokracją) i wycelowana jest w zwykłych obywateli. System podatkowy jest skomplikowany. Pięć progów podatku dochodowego i daniny od 23 proc. do 45 proc., w połączeniu z wszelkimi podatkami regionalnymi i względnie wysokim efektywnym podatkiem korporacyjnym (24 proc.), robi swoje. Włosi żyją w ciągłym strachu przed bezwzględnymi służbami fiskalnymi, którym zdarzało się wystawiać mandat w wysokości 1 tys. euro za nieodebranie paragonu przy kasie (przez kilka lat istniał obowiązek ich pobierania przez klientów).
Nic dziwnego, że w edycji z 2018 r. rankingu Banku Światowego „Doing Business” w kategorii „podatki” Włochy zajmują 112 miejsce na 190 – to daleko jak na rozwinięty kraj. Tymczasem dowodem, że wysokie podatki nie muszą oznaczać opresji i paranoi, jest Szwecja, która zajmuje w tej kategorii miejsce 27. Ogólna nota za warunki biznesowe w sektorze prywatnym plasuje Włochy w „Doing Business” na 46. miejscu. Również mało imponujący wynik. To aż 19 pozycji za Polską.
Dlaczego jednak problemy Włoch miałyby oznaczać tragedię dla reszty Europy?
Niedoleczone choroby...
Rozważmy dwa scenariusze.
Pierwszy to wyjście Włoch z unii walutowej, a być może z Unii Europejskiej w ogóle. Może to i mało prawdopodobne, ale niewykluczone. Dziesięć lat temu nikt nie wierzył w brexit.
O ile jednak wyspiarze od zawsze na ideę UE patrzyli z dystansem, o tyle Włochy należą do państw, które ją zakładały. Wyjście z Unii czy nawet tylko opuszczenie strefy euro i powrót do lira oznaczałoby w oczach świata kapitulację europejskiej idei i możliwy efekt domina w całej Europie.
Z gospodarczego punktu widzenia Włochy to czwarta gospodarka Unii, płatnik netto jej budżetu, a przede wszystkim organizm ściśle ekonomicznie związany z jej gospodarką, zwłaszcza francuską czy niemiecką. Włochy co roku eksportują towary na kwotę ok. 106 mld euro, a importują za kwotę 103 mld euro. Co więcej, Włochy to czwarty emitent papierów skarbowych na świecie, największe banki Francji, Niemiec i Hiszpanii są w posiadaniu włoskich obligacji o wartości ok. 100 mld euro. Gdyby Włochy zdecydowały się na powrót do własnej waluty, a więc w praktyce jej dewaluację, oznaczałoby to realne bankructwo, stałą utratę zaufania na rynkach (a więc dopływu kapitału) i kryzys nie tylko w finansach publicznych, lecz także w realnej gospodarce.
W tym scenariuszu Włochy mogą być wektorem ogólnoświatowego kryzysu.
W drugim – bardziej prawdopodobnym – biorąc pod uwagę propozycje obecnego rządu Włoch – tylko pozornie sprawy wyglądają korzystniej. Owszem, rząd włoski nie grozi w nim wyjściem ze strefy euro czy UE, ale domaga się wolności, by móc grać na własnych zasadach. Grecja sprowadziła na siebie kryzys nieodpowiedzialną polityką, którą kamuflowała fałszywymi statystykami, Włochy chciałyby prowadzić taką politykę otwarcie. Różnica między Grecją a Włochami to jednak kwestia skali. Jeśli kraj tak mały jak Grecja mógł zachwiać całą strefą euro, to czego spodziewać się po turbulencjach w państwie o 7,5-krotnie większym PKB, z 8-krotnie większymi aktywami bankowymi?
Jeśli Włochy pozostaną w euro i jednocześnie zaczną wdrażać politykę zwiększonego deficytu, podzielą los Grecji. Ich sektor bankowy padnie, a Bruksela będzie musiała go ratować luzowaniem ilościowym o skali, jakiej nikt jeszcze w Europie nie widział. Tyle że to, co dla Włoch stanie się ratunkiem, a więc płynność w systemie, dla zdrowych gospodarek – np. dla Niemiec – będzie klęską. Na tym właśnie polega problem koordynacji polityki pieniężnej w strefie euro. „Za mało” dla jednych to dla innych „za dużo”. Czy można wierzyć, że Niemcy usankcjonują własne gospodarcze harakiri w imię ratowania nieodpowiedzialnych Włochów? To pytanie retoryczne. Tym bardziej, że już teraz mówi się, że EBC musi – śladem amerykańskiego Systemu Rezerwy Federalnej (Fed) – powoli kończyć politykę taniego pieniądza i skupu obligacji rządowych niepewnych państw europejskiego Południa.
Jeśli polityka nowego rządu Włoch faktycznie przełoży się na najmniejszy choćby kryzys, to z miejsca ucierpią na tym wszystkie kraje PIGS. Ich gospodarki zaczęły dochodzić do siebie, ale trapiące je choroby są jeszcze przecież niedoleczone. Reformy, które są tam wdrażane, wymagają czasu, a ich realizację zabezpiecza szczodry EBC, który swą polityką pieniężną uspokaja rynki finansujące długi PIGS. Hiszpania np. zadłużona jest teraz na 99 proc. PKB, podczas gdy w 2007 r. jej zadłużenie wynosiło 35 proc. Jeżeli rynki stracą zaufanie do Włoch i ich obligacji, podobnie hurtem potraktują Hiszpanię, Portugalię i Grecję. Na okoliczność masowego ataku paniki EBC już nie pomoże. Hiszpania długo nie wróci do czasów, gdy bezrobocie wynosiło 8 proc., Portugalia nie znajdzie zasobów, by swoją gospodarkę zmodernizować i znaleźć dla niej podporę alternatywną względem sektora turystycznego, a Grecja znów wpadnie w głęboką recesję. Obywatele tych krajów zostaną zaś poddani kolejnym operacjom rozszerzania bazy podatkowej, czyli nakładania nowych danin i fiskalnego skrupulanctwa fiskusa czy obniżania emerytur, żeby chociaż odrobinę zadowolić wkurzonych wierzycieli z Północy.
...a sprawa Polska
Na tle krajów PIGS Polska ze swoim ok. 3-proc. wzrostem PKB, zdrowym popytem wewnętrznym, rosnącymi inwestycjami i stabilnymi bankami wygląda jak złoty medalista olimpijski wśród kuracjuszy – emerytów. Nie znaczy to jednak, że ich problemy nas nie dotyczą.
Ewentualny duży kryzys w strefie euro to także kryzys w Niemczech, czyli u naszego najważniejszego partnera handlowego. Ewentualny spadek obrotów w handlu z Niemcami byłby potężnym ciosem dla naszej gospodarki – być może oznaczającym nawet recesję.
Kolejna rzecz to dług i inwestycje. Polska nie prowadzi konserwatywnej polityki budżetowej i jest uznawana za kraj obarczony ryzykiem politycznym w tym zakresie. Programów socjalnych generujących sztywne i stałe wysokie koszty przybywa. 500+, 300+, Mieszkanie+... Utrata zaufania do obligacji krajów Południa mogłaby więc również wpłynąć na wzrost kosztu obsługi naszego długu, którym programy te finansujemy. Podobną nieufność mogliby zacząć odczuwać inwestorzy zagraniczni przed lokowaniem w naszym kraju swoich zakładów produkcyjnych.
Niezależnie od tego, czy we Włoszech dojdzie do gospodarczej tragedii czy nie, polscy decydenci muszą być gotowi do podjęcia działań. Powinniśmy aktywnie się na to przygotowywać, a może nawet grać na spadek, czyli tak reformować naszą gospodarkę, by w razie kryzysu na południu Europy Polska wydawała się inwestorom bezpieczną przystanią. Musimy jak najmocniej od PIGS się różnić. Powinniśmy więc m.in. bardziej dbać o dyscyplinę budżetową (jeśli już wprowadza się programy socjalne, powinny mieć od początku charakter elastyczny: dajemy, póki nas stać, tj. póki budżet się spina), usprawniać system podatkowy (a nie tylko go uszczelniać) i dokonać przeglądu tych regulacji rynku pracy, które wciąż paraliżują proces dostosowania siły roboczej do właściwych profesji i wypaczają kształtowanie się płac. Wówczas w razie eurokryzysu środki, które w normalnych warunkach ulokowano by w krajach PIGS, popłyną nad Wisłę.