Ta tragiczna historia miała swój początek na Wall Street, w poniedziałkowy ranek 19 października 1987 r. Od początku sesji na nowojorskiej giełdzie widoczna była duża nierównowaga w liczbie zleceń kupna i sprzedaży. Większość inwestorów chciała pozbyć się akcji. W takiej sytuacji regulamin pozwalał specjalistom, odpowiedzialnym za płynność handlu poszczególnymi akcjami, wstrzymać start notowań. Wielu z tego skorzystało. O godzinie 10, pół godziny po oficjalnym otwarciu sesji, spółki odpowiadające za 30 proc. wartości indeksu S&P 500 wciąż nie miały ustalonego kursu otwarcia. Indeks oblicza się na bieżąco, uwzględniając ostatnie dostępne kursy. S&P 500 trzymał się na początku poniedziałkowej sesji całkiem mocno, bo w znacznym stopniu obliczany był na podstawie notowań piątkowych.

Nowy Jork stoi, Chicago handluje

Inaczej było w Chicago, gdzie swoją siedzibą mają dwie giełdy, na których handluje się m.in. instrumentami pochodnymi opartymi na wartości akcji i indeksów. Sesja wystartowała bez problemu, notowania spadały. Między wartością S&P 500 a wyceną indeksu wynikającą z kursów kontraktów terminowych zrobiła się dziura. W Nowym Jorku było relatywnie drogo, w Chicago – tanio. Część inwestorów postanowiła to wykorzystać. Zaczęli składać zlecenia sprzedaży w Nowym Jorku i kupować instrumenty pochodne w Chicago. Innymi słowy – w jednym momencie sprzedali ten sam towar drogo i kupowali tanio. To przepis na zysk bez ryzyka, ale tym razem było inaczej. Kiedy handel na NYSE ruszył pełną parą, okazało się, że ich zlecenia zostały zrealizowane po dużo niższych cenach, niż zakładali. Sprzedali zbyt tanio, kupili za drogo. Zaczęli więc kupować w Nowym Jorku i sprzedawać w Chicago, żeby w ten sposób zamknąć niekorzystne transakcje.
Reklama
Kursy akcji ruszyły na chwilę do góry, na co z entuzjazmem zareagowali ci wszyscy, którzy zorientowali się, że to jest zły dzień i trzeba z rynku uciekać. Ruszyła kolejna fala wyprzedaży. Obroty były rekordowe i systemy informatyczne nie wytrzymywały obciążeń. Na realizację transakcji trzeba było czekać godzinę. Inwestorzy nie wiedzieli, na czym stoją. Spadki kursów uruchomiły lawinę zleceń sprzedaży, dzięki którym inwestorzy starają się ograniczać straty. Jak zauważył później ówczesny szef nowojorskiej giełdy John Phelan, wszyscy rzucili się do drzwi, ale te okazały się za wąskie. Zapanował chaos.
Tak zaczął się na Wall Street czarny poniedziałek. Kiedy sesja dobiegła końca, okazało się, że indeks Dow Jones Industrial Average, skupiający 20 największych amerykańskich przedsiębiorstw przemysłowych, stracił w porównaniu do piątkowego zamknięcia 22,6 proc. Nigdy wcześniej notowania nie spadły tak mocno w ciągu jednej sesji. Rekord pozostaje niepobity do dziś.
Gwałtowna przecena obiegła cały świat. Zaczęła się w Azji, przetoczyła przez Stany Zjednoczone i Europę, zakończyła w Australii i Nowej Zelandii. Na półkuli południowej był już wtedy 20 października. Załamanie kursów sprzed 30 lat znane jest tam jako czarny wtorek.

Hossa i krach Ronalda Reagana

Załamanie kursów poprzedziła trwająca pięć lat hossa. Wzrost kursów był odbiciem poprawiającej się sytuacji gospodarczej Stanów Zjednoczonych rządzonych przez Ronalda Reagana. Po pełnych napięć latach 70., w których upadł system kontroli kursów walutowych oparty na porozumieniu z Bretton Woods, a świat pogrążył się w recesji w efekcie dwóch szoków naftowych, republikański prezydent zaproponował nowe otwarcie.
Od czasów kryzysu z lat 30. XX w. w światowej gospodarce dominowało podejście oparte na dorobku Johna Maynarda Keynesa. Amerykański ekonomista uważał, że państwo powinno interweniować w gospodarce, dbając przede wszystkim o to, żeby ludzie mieli pieniądze na wydatki. Keynes proponował, żeby w trudnych czasach państwo w starych kopalniach chowało butelki z dolarami i sprzedawało koncesje na ich wydobywanie. Ten pozorny żart niósł poważne wnioski – nieważne jak, ale państwo ma dostarczyć obywatelom pieniądze. Keynes był w pewnym sensie prekursorem drukowania pieniędzy, czyli strategii walki z ostatnim wielkim kryzysem z lat 2008–2009, przyjętej przez największe banki centralne na świecie.
Reagan poszedł w drugą stronę. Prywatyzował i obniżał podatki, przede wszystkim dla przedsiębiorstw. Tym samym zamierzał pobudzić inwestycje i przenieść tempo wzrostu gospodarczego na wyższy poziom.
– Jeśli podatki są wysokie i zaczniemy je obniżać, to taki impuls zadziała. Ale tylko przez pewien czas. Wykładałem wówczas na Uniwersytecie Stanforda i miałem styczność z jednym z doradców Reagana. Oni byli całkowicie przekonani, że dzięki zaaplikowanym działaniom zmienią trend, który polegał na tym, że od mniej więcej 100 lat gospodarka rosła, w przeliczeniu na głowę mieszkańca, w tempie około 1,5 proc. rocznie. Okresowo oczywiście wahania były znaczne, ale ostatecznie zawsze zbiegaliśmy do średniej – mówi prof. Stanisław Gomułka, na przełomie lat 80. i 90. członek zespołu projektującego reformy w Polsce, które złożyły się na tzw. plan Balcerowicza.
W pierwszych latach prezydentury Reagana gospodarka przyspieszyła. W rekordowym I kw. 1984 r. tempo wzrostu PKB sięgnęło 8,4 proc. Reagan zmniejszył podatki, czyli dochody, ale Kongres zwiększał wydatki państwa. W dużej części decydował o tym budżet armii – trwała przecież zimna wojna. Rosnąć zaczął deficyt budżetowy, pogarszał się bilans handlowy Ameryki. Większe zapotrzebowanie na waluty, związane z rosnącym importem, osłabiło dolara. Na początku 1987 r. amerykański bank centralny zaczął podnosić stopy procentowe. We wrześniu Alan Greenspan, który ledwie miesiąc wcześniej rozpoczynał 19-letnią karierę na stanowisku szefa Fedu, podniósł koszt pieniądza dwa razy, do ponad 7 proc. Mimo to dolar dalej spadał, gospodarka słabła.
"W poniedziałek 19 września wiedzieliśmy, że rynek w tym dniu się załamie (...). Weekendowe oświadczenie sekretarza skarbu Bakera, że Stany Zjednoczone nie będą dłużej utrzymywać wartości dolara z uwagi na stanowisko Niemiec Zachodnich, było dla rynków pocałunkiem śmierci" – tak "jeden z najbardziej ekscytujących momentów w swoim życiu” opisywał Paul Tudor Jones w książce "Czarodzieje rynku" (Warszawa 2012, Wydawnictwo Linia), jedna ze znanych postaci w branży zarządzania aktywami. Jego majątek w lutym tego roku magazyn „Forbes” oszacował na 4,7 mld dol., co daje mu 120. miejsce na liście najbogatszych Amerykanów.
- O godzinie 13.30 (...) poszedłem do sejfu po przechowywane w nim złoto. Pół godziny później w kolejnym banku wypisałem kilka czeków, żeby pobrać gotówkę. Zacząłem kupować bony skarbowe i przygotowywać się na najgorsze. Nigdy wcześniej nie widziałem czegoś takiego i nie miałem pojęcia, co tak naprawdę się dzieje – tak 19 października zapamiętał inny zarządzający Marty Stewart.
Z dużo liczniejszej grupy inwestorów, którzy tego dnia stracili pieniądze, część przegrała więcej niż wszystko. Tak jak 53-letni mieszkaniec Miami Artur Katz. Biuro Merrill Lynch, gdzie obserwował notowania, opuścił przed końcem sesji. W pobliskim sklepie z bronią kupił 9-milimetrowe magnum. Wrócił do biura maklerskiego, zastrzelił szefa oddziału i ciężko ranił swojego doradcę inwestycyjnego. Następnie popełnił samobójstwo.
Miliony posiadaczy akcji zakończyło poniedziałek w fatalnych nastrojach.

Kapitalizm nie upadł, PRL – tak

Kiedy notowania w Stanach Zjednoczonych spadały w przepaść, w Polsce dogorywał socjalizm. Kursy akcji na warszawskiej giełdzie nie miały szans spaść, bo pierwsza sesja odbyła się dopiero 16 kwietnia 1991 r., ponad trzy i pół roku po czarnym poniedziałku. Krach sprzed 30 lat był ostatnim, który nas ominął.
– W październiku 1987 r. byłem za granicą, w międzynarodowym towarzystwie. Jak dotarła wiadomość o skali spadków na Wall Street, znajomy z Hiszpanii o mocno lewicowych poglądach powiedział do mnie z pełnym przekonaniem: To jest krach kapitalizmu, to jest koniec kapitalizmu – wspomina Wiesław Rozłucki, prezes GPW w latach 1991–2006.
Nim zaczęła się wtorkowa sesja, Alan Greenspan wydał krótkie oświadczenie: "Rezerwa Federalna, zgodnie z obowiązkami banku centralnego, potwierdza dzisiaj swoją gotowość do wykorzystania jako źródło płynności w celu wsparcia gospodarki i systemu finansowego". Według wielu ekspertów był to ważny element, który pomógł inwestorom opanować nerwy. W karierze Greenspana (znanego z powiedzeń typu: "Jeśli sądzi pan, że zrozumiał to, co powiedziałem, prawdopodobnie źle się wyraziłem”) był to prawdopodobnie najbardziej czytelny komunikat, który wysłał inwestorom.
Tego dnia na Wall Street zaczęła się hossa, zakończona dopiero w 2000 r. Poziom sprzed czarnego poniedziałku kursy na Wall Street osiągnęły już na początku 1989 r.