Tę dyskusję właściwie już odbyliśmy. Po wybuchu kryzysu finansowego w 2008 r. okazało się, że zagraniczne grupy finansowe, które były właścicielami zdecydowanej większości działających w Polsce banków, wcale nie gwarantują ich bezpieczeństwa. Nierzadko same miały straty idące w miliardy euro/dolarów i musiały prosić o pomoc swoje rządy. Gdyby straty pojawiły się i w Polsce, działające tutaj filie nie mogłyby specjalnie liczyć na dokapitalizowanie.
Niektórym chodziły po głowie pomysły, by zbierane w Polsce depozyty przeznaczyć na finansowanie działalności za granicą. A powszechnym zachowaniem było ograniczenie akcji kredytowej – chociaż w tym samym czasie chwaliliśmy się tym, że byliśmy zieloną wyspą na tle czerwonej, pogrążonej w recesji Europy. Ponieważ niektóre zagraniczne banki chciały sprzedać swoją działalność w Polsce, pojawiła się koncepcja repolonizacji albo inaczej udomowienia zagranicznych banków. W skrócie: chodziło o to, by zmniejszyć udział zagranicznego kapitału w bankach w przekonaniu, że jeśli decyzje o działalności będą podejmowane w kraju, to powinna na tym skorzystać cała gospodarka. Pomysł skonkretyzował Stefan Kawalec, obecnie prezes firmy doradczej Capital Strategy, a na początku lat 90. wiceminister finansów odpowiedzialny m.in. za sektor bankowy.
Dyskusja gwałtownie wybuchła, wkrótce mocno przycichła. Może dlatego, że w praktyce repolonizacja nie bardzo wychodziła.
Na razie była hispanizacja
Już pod koniec 2008 r. pojawiła się pierwsza szansa na zwiększenie udziału krajowego kapitału w naszych bankach. Swoją polską filię wystawiła bowiem na sprzedaż amerykańska grupa AIG, uratowana przed bankructwem przez pomoc rządową. AIG Bank w Polsce nie prowadził działalności na dużą skalę, mimo to był wśród liderów bardzo opłacalnego segmentu consumer finance (pożyczki gotówkowe dla ludności, finansowanie zakupów ratalnych). Wśród chętnych do zakupu znalazł się naturalny kandydat – PKO BP. Jednak ostatecznie Amerykanie wybrali na kupca hiszpańską grupę Santander, która połączyła przejęty bank ze swoim polskim Santander Consumer Bankiem.
Kolejna okazja to rok 2011: irlandzka grupa Allied Irish Banks musiała pozbyć się większościowego pakietu akcji Banku Zachodniego WBK. I znów wśród chętnych był PKO BP (mówiło się też o grupie Leszka Czarneckiego, która w czasie kryzysu kupiła kilka zagranicznych banków, w większości jednak malutkich, a głównym motywem była nie tyle repolonizacja, co możliwość skorzystania z tarczy podatkowej, czyli pomniejszania podatku o straty poniesione przez kupowane banki w poprzednich latach). I znów mu się nie udało. Udało się za to Santanderowi, który dzięki temu zakupowi wszedł do pierwszej piątki w polskich bankach. A dwa lata później był już w pierwszej trójce dzięki kolejnemu przejęciu: Kredyt Banku od grupy KBC, dla której pozbycie się polskiego banku było ceną wyznaczoną przez Komisję Europejską za zgodę na pomoc finansową od belgijskiego rządu.
Na razie mamy więc raczej hispanizację niż polonizację banków w Polsce. Oprócz niewielkich zakupów ze strony Leszka Czarneckiego pierwszą wskazówką, że i Polakom coś może się udać, było odkupienie przez PKO BP w 2013 r. polskiej filii szwedzkiej grupy Nordea. Ale gdy niedługo później holenderski Rabobank wystawił na sprzedaż Bank BGŻ, nabywcę znów znaleziono poza Polską – została nią francuska grupa BNP Paribas, która na większą skalę pojawiła się u nas dzięki przejęciu belgijskiego Fortisu, niedługo po wybuchu kryzysu.
Gdzie zapadają decyzje
Dziś idea odżywa. Z dwóch powodów: o repolonizacji banków głośno mówi szykujące się do rządzenia Prawo i Sprawiedliwość. Proporcja zagranicznego do krajowego w polskich bankach miałaby się zmienić z 60:40 na 40:60. A PZU zaczyna budowę grupy bankowej – państwowy ubezpieczyciel wynegocjował kupno 1/4 akcji Alior Banku od głównego inwestora, grupy Carlo Tassara, i stara się o zakup kolejnych dwóch instytucji: Banku BPH i Raiffeisen Polbanku. Na ich bazie chce stworzyć instytucję, która wejdzie do pierwszej piątki największych polskich banków.
Jednak ani jedno, ani drugie podejście nie do końca zapowiada się na taką repolonizację, o jakiej myślał Stefan Kawalec. I wciąż myśli. Można się było o tym przekonać kilka dni temu podczas dyskusji o udomowieniu banków zorganizowanej przez Instytut Wolności. – W dużych krajach Unii Europejskiej dominują banki z centralą w danym kraju. W małych krajach dominują banki zagraniczne. Polska się wyróżnia: jest duża, a struktura sektora bankowego jest typowa dla małych krajów – stwierdził. Repolonizacja nie oznacza jednak dla niego, że zagraniczny kapitał zastąpiony przez polski: – Kluczowe jest to, gdzie znajduje się centrum podejmowania decyzji. Sam kapitał tego nie determinuje. Były okresy, że w Deutsche Banku inwestorzy z Niemiec mieli mniej niż 50 proc. akcji. W OTP Węgrzy mają mniej niż 30 proc. – przypomniał ekonomista.
Jak do tego dojść? Według Kawalca należy doprowadzić do sytuacji, w której banki miałyby rozproszony akcjonariat. Nie byłoby inwestora strategicznego, a to oznaczałoby, że więcej do powiedzenia miałby zarząd. – W perspektywie kilku lat połowa banków zagranicznych może być bankami z rozproszonym akcjonariatem – ocenił Kawalec. Jego zdaniem państwo powinno pomóc w realizowaniu tego planu. – Powinno mieć strategię mówiącą, że dla bezpieczeństwa i stabilności systemu bankowego, decyzje [dotyczące funkcjonowania krajowych instytucji finansowych] powinny być podejmowane w kraju. Temu powinny towarzyszyć zapisy statutowe, które uniemożliwią koncentrację kapitału. Powinniśmy też wprowadzić regulacje podobne do tych, jakie obowiązują w Stanach Zjednoczonych: że nie można przekraczać progu 10 proc. udziału rynkowego w drodze fuzji – prezentował swoją wizję były wiceminister.
Szybko spotkał się jednak z kontrą ze strony Andrzeja Klesyka, prezesa PZU. – W Polsce model akcjonariatu rozproszonego nie byłby dobry, bo nadzór właścicielski często nie działa. Akcjonariusze nie przychodzą na walne zgromadzenia. Niektórzy mają zapisane nieangażowanie się w zarządzanie spółkami. Niektóre rady nadzorcze są fatalne. Ograniczenia w udziale rynkowym do 10 proc.? Całe szczęście, że takich pomysłów nie realizujemy. Kiedyś były pomysły, by podzielić PZU na regiony, na szczęście do tego nie doszło – argumentował Klesyk.
Kawalec upierał się jednak przy tym, że rozproszony akcjonariat to dobry pomysł: – Na całym świecie banki mają rozproszony kapitał. Nie sądzę, by tylko Polacy sobie z tym nie radzili.
Kto zechce wyłożyć pieniądze
Chętnych do wykładania pieniędzy na odkupywanie banków z rąk inwestorów strategicznych zbyt wielu nie ma. Dwaj pewniacy to PZU i PKO BP, ale ich zasoby są ograniczone. Firma ubezpieczeniowa ma jakieś 5–6 mld zł do wydania na przejęcia. Kontrolowany przez państwo bank – połowę tej kwoty. Inne państwowe firmy? Wątpliwe. Firmy prywatne? Tym bardziej.
W dyskusji Instytutu Wolności pojawił się jeszcze wątek banków spółdzielczych i spółdzielczych kas oszczędnościowo-kredytowych. Pierwsze mogłyby wyłożyć 1–2 mld zł – pod warunkiem że byłoby to pospolite ruszenie, czyli zaangażowałby się cały sektor. Ale na razie banki spółdzielcze same mają spore problemy na czele z rozstrzygnięciem, jaka ma być ich formuła działania. Z kolei fundusze własne SKOK-ów wynoszą niecałe 200 mln zł, a według nadzoru gdyby kasy uwzględniły korekty zalecone w wyniku inspekcji, to byłyby kilkaset milionów złotych na minusie.
Trzymamy się kategorii funduszy własnych, bo kupowanie banków za pożyczone pieniądze nie wchodzi w grę – nie zgodziłaby się na to Komisja Nadzoru Finansowego. Ciekawe jest też to, że dziś nikt nie nawołuje już, by w repolonizację zaangażowały się otwarte fundusze emerytalne.
Ile pieniędzy potrzeba na udomowienie banków? Gdyby założyć, że na sprzedaż będą banki, które nie mieszczą się w pierwszej piątce (podczas tej samej debaty Klesyk stwierdził, że banki zajmujące miejsca od szóstego do dwudziestego w obecnej formule działania nie przetrwają), to potrzebne byłyby spore kwoty. Wartość rynkowa Banku Handlowego (75 proc. akcji ma amerykański Citigroup) to ponad 12 mld zł, Banku Millennium (portugalska grupa BCP ma nieco ponad połowę akcji) – 7,5 mld zł, BGŻ BNP (Francuzi mają niecałe 90 proc.) – niecałe 5 mld zł.
Pieniądze, jakie trzeba by wydać na banki, faktycznie mogą wprawdzie okazać się mniejsze. W ciągu ostatnich kilku miesięcy duża część z nich mocno potaniała. Z jednej strony to konsekwencja sytuacji w gospodarce: przy niskich stopach procentowych zarobek na kredytach jest mniejszy. Z drugiej – polityki. Niedawno mieliśmy ustawowe obniżki prowizji kartowych. Mówi się o wprowadzeniu podatku bankowego, który cały sektor bankowy może kosztować 5–6 mld zł rocznie. Trwają prace nad ustawą pozwalającą na przewalutowanie kredytów mieszkaniowych, która według szacunków samych banków oznaczałaby dla nich koszt rzędu 9 mld zł. To wszystko już się odbija na wycenach banków. A zapewne im bliżej będzie wejścia w życie nowych przepisów, tym mocniej się jeszcze odbije.
Nie będzie więc problemu, o którym mówił Janusz Szewczak, główny ekonomista Krajowej SKOK: – Polskie społeczeństwo nie da się przekonać, że należy szybko i drogo odkupić to, co w przeszłości sprzedało się tanio.
Zresztą, w trakcie niedawnej konwencji programowej PiS w Katowicach jeden z ekspertów miał powiedzieć („miał”, bo słyszeliśmy relację z drugiej ręki, w dodatku nie od osoby bezstronnej, bo reprezentującej sektor finansowy), że podatek bankowy ma doprowadzić właśnie do tego, by o repolonizację było łatwiej.
Ale jest i druga strona tego medalu: skoro rentowność banków spada (w tym roku stopa zwrotu z kapitału obniżyła się poniżej 10 proc., w porównaniu z krajami zachodnimi nie wypadamy źle, ale kilka lat temu banki zarabiały relatywnie zdecydowanie więcej), to kupowanie ich nie daje nadziei na duży zarobek. Chyba że – jak PZU – liczy się na to, że z kilku banków zrobi się jeden, z jedną centralą w miejsce trzech, mniejszą liczbą oddziałów i pracowników. To wszystko pozwoli mocno ściąć koszty działania, a w efekcie pochwalić się wysoką stopą zwrotu.
Repolonizacja czy konsolidacja
Tak dochodzimy do pomysłu ubezpieczyciela na udział w konsolidacji sektora bankowego. Pomysł nie jest nowy: PZU chciał kupić już BGŻ od Rabobanku i połączyć go z Aliorem. Dwa lata temu nie kupił ani jednego, ani drugiego. Teraz przejmuje Alior i na jego bazie będzie budować bank, który ma znaleźć się w ścisłej krajowej czołówce. Chociaż, jak widać, kierownictwu PZU nie brak konsekwencji, to decyzja o wejściu w biznes bankowy może nieco zaskakiwać – w ogłoszonej w styczniu nowej strategii ubezpieczyciela nie było o tym mowy. Zapowiadano jedynie „dążenie do stworzenia joint venture z partnerem bankowym”.
Wątpliwości jest więcej. Analityków niepokoi nieco to, że zakupy banków ograniczą firmie ubezpieczeniowej możliwości przejęć na innych polach, np. jeśli chodzi o ekspansję zagraniczną. A przede wszystkim – czy PZU nie będzie mieć zbyt dużej koncentracji ryzyka na tylko jednym sektorze. Swego rodzaju niespodzianką okazał się też punkt startowy: Alior Bank to, biorąc pod uwagę takie wskaźniki jak cena do wartości księgowej, najdroższy bank na naszej giełdzie (a wyceny raczej spadają, niż rosną).
Wreszcie, nie do końca wiadomo, jaką rolę widzi dla siebie PZU w całym projekcie: czy będzie tylko inwestorem finansowym, czy strategicznym – zaangażowanym w restrukturyzację przejmowanych banków? Jeśli to pierwsze, to pojawia się też pytanie, jaka jest perspektywa czasowa bankowych inwestycji PZU i jakie firma widzi możliwości wyjścia z nich (niezależnie od tego, że nie jest zamknięta jeszcze pierwsza transakcja, kolejne to być może kwestia kilku miesięcy)? Być może chodzi o to, by za kilka lat sprzedać bank inwestorowi strategicznemu z zagranicy.
Możliwe, że odpowiedzi na te pytania będą pojawiać się w miarę konkretyzowania bankowego projektu PZU. Dla zastanawiających się nad sensownością projektu „repolonizacja” te odpowiedzi nie byłyby bez znaczenia.
Trzeba podkreślić, że zarówno prezes PZU Andrzej Klesyk, jak i szef Alior Banku Wojciech Sobieraj nie mówią o repolonizacji czy udomowieniu, a po prostu o nieuchronnej konsolidacji sektora bankowego, w której chcą wziąć udział. – Rola obserwatora przy zmianie struktury tak strategicznej części gospodarki jest absurdem – twierdzi Sobieraj. – Konsolidacja na pewno nastąpi. Pytanie, czy zrobią to oni, czy my – mówi Klesyk.
Nietrudno ich zrozumieć: Alior to wprawdzie bank z dużym zagranicznym udziałowcem, ale finansowym, w jego przypadku decyzje zapadają więc nie poza Polską, ale w warszawskiej centrali.
Korzystajmy z możliwości
O tym, że na repolonizację należy patrzeć przez pryzmat rachunku zysków i strat, jest przekonany Jan Krzysztof Bielecki, były szef rządu, później prezes Banku Pekao, a w ostatnich latach szef Rady Gospodarczej premiera Donalda Tuska. – Patrzę na ten proces wyłącznie z następującej perspektywy: jeśli jest możliwość biznesowa, skorzystajmy. Jeśli nie, to nie zasłaniajmy się żadną ideologią – mówił podczas spotkania w Instytucie Wolności. Dodał, że w przypadku BZ WBK można było zarobić 10 mld zł. Faktycznie, mniej więcej o tyle zwiększyła się wartość rynkowa banku, odkąd przejął go Santander, choć bez uwzględnienia dokonanych w tym czasie emisji akcji.
– Gdy prywatyzowaliśmy banki w latach 90., to mało kto chciał je kupić, a kompetencje zarządów naszych banków były wątpliwe. Teraz mamy inne możliwości, inne kadry i powinniśmy być otwarci na pojawiające się okazje. Centrum decyzyjne w Polsce nie jest po to, by „nie kłaniać się” szefowi zagranicznego holdingu, ale po to, by kształcić odpowiednie kadry, by umieć zarządzać procesami, by wyprzedzać rynek międzynarodowy pod względem innowacyjności – mówił Bielecki.
Według Klesyka problemu z zagranicznymi właścicielami banków nie ma tylko w jednym przypadku: gdy dobra koniunktura jest zarówno w kraju siedzibie spółki matki, jak i w kraju spółki córki (czyli takim jak Polska). Negatywne konsekwencje mają problemy występujące równocześnie w jednym, jak i w drugim kraju. Ale kłopot pojawia się też wtedy, gdy w jednym jest dobrze, a w drugim źle. Jeśli źle jest u spółki matki, to pojawia się skłonność do hamowania także na innych rynkach, nawet tam, gdzie sytuacja jest dobra. A jeśli na rodzimym rynku jest dobrze, a u spółki córki kiepsko, to ogranicza się działalność córki.
Chociaż w Polsce narzekania na zagraniczne banki słychać od wielu lat, to przed wybuchem kryzysu ekonomiści, którzy badali wpływ pochodzenia kapitału w bankach na gospodarkę, dostrzegali więcej plusów niż minusów obecności zagranicznych banków. Później to się nieco zmieniło. Ale np. Stijn Claessens i Neeltje van Horen, autorzy opracowania „Foreign Banks: Trends, Impact and Financial Stability” opublikowanego przez Międzynarodowy Fundusz Walutowy w 2012 r., wciąż zauważali korzyści z obecności zagranicznego kapitału w bankach. Wskazywali przy tym, że generalnie są one lepiej skapitalizowane i mniej dochodowe niż banki z rodzimym kapitałem. Faktycznie, mniej angażują się w działalność kredytową, ale to m.in. dlatego, że na obcym rynku jest im trudniej działać niż lokalnym konkurentom.
Jakie będą efekty repolonizacji, z całą pewnością nie da się dziś powiedzieć. Jej zwolennicy będą mówić o uniezależnieniu się od zagranicznego kapitału. Przeciwnicy wskażą, że w Grecji system bankowy opiera się właśnie na kilku dużych lokalnych instytucjach. Albo że Słowenia bardzo długo była w naszym regionie wyjątkiem i nie sprywatyzowała swoich banków na rzecz międzynarodowych grup finansowych – skończyło się kryzysem i koniecznością wydania przez niewielki kraj kilku miliardów euro na dokapitalizowanie banków.
Zwolennicy przypomną, że PZU samo jest przykładem udanej repolonizacji – kilka lat temu Skarb Państwa zdołał dogadać się po kilku latach konfliktu z grupą Eureko i skłonił ją do sprzedaży akcji ubezpieczyciela. Przeciwnicy odpowiedzą, że ponieważ repolonizacja będzie się opierać zapewne jednak nie na rozproszonym akcjonariacie, ale na udziale spółek kontrolowanych przez państwo, to w gruncie rzeczy mielibyśmy do czynienia z nacjonalizacją.
Żeby jednak ocena była możliwa, w temacie repolonizacji banków coś musi zacząć się dziać.